Film opowiadaj historię Wiesławy, która jadąc na rowerze uległa poważnemu wypadkowi w wyniku zderzenia z samochodem osobowym. Po dwóch latach intensywnej rehabilitacji, terapii i wsparcia zorganizowanego przez Centrum Pomocy Osobom Poszkodowanym we współpracy z ERGO Hestia - Wiesława powróciła do aktywnego życia. Historia o walce, wysiłku i motywacji, które doprowadziły do osiągnięcia sprawności, niezależności i szczęścia.
Nie mam w głowie słowa „Nie umiem”
17-letni Patryk wracał do domu z kolegą, który stracił
panowanie nad samochodem i doprowadził do nieszczęśliwego wypadku. W jego wyniku Patryk zapadł w
śpiączkę i spędził 9 miesięcy w Klinice Budzik w Warszawie. Po wybudzeniu odbył prawie 3-letni
program rehabilitacyjny z udziałem CPOP.
Pani Małgosia w wieku 28 lat uległa wypadkowi samochodowemu. Sprawca, pozostający w chwili zdarzenia pod wpływem alkoholu oraz środków odurzających najechał na tył pojazdu, którym podróżowała wraz z mężem i dwójką małych dzieci. W wyniku wypadku doznała licznych urazów wielonarządowych, porażenia kończyn dolnych, a lekarze nie dawali jej szans na powrót do zdrowia.
Amelka w chwili zdarzenia miała 15 miesięcy – została potrącona przez samochód osobowy na własnym podwórku. Na skutek wypadku doznała licznych złamań, urazu wątroby, wstrząśnienia oraz obrzęku rdzenia kręgowego , z powodu którego nie chodzi i porusza się za pomocą wózka rehabilitacyjnego.
Pan Bartosz w wieku 43 lat prowadząc motocykl doznał wypadku, gdy osoba kierująca samochodem wymusiła na nim pierwszeństwo. W wyniku zdarzenia doznał ogólnych obrażeń całego ciała i stracił stopę. Na skutek podjętych działań rehabilitacyjnych z powodzeniem wrócił do wszystkich aktywności zawodowych i społecznych.
Pani Oliwia 28.12.2017 roku rozwoziła swoje koleżanki po próbie tańca z ogniem, który miały zaprezentować na pokazie sylwestrowym. W chwili zderzenia z jadącym z naprzeciwka samochodem, miała 22 lata i była studentką 3. roku Państwowej Wyższej Szkoły Zawodowej na Wydziale Pedagogiki. W wypadku doznała licznych złamań kości.
Eimantas Pocius w wieku 7 lat uległ poważnemu wypadkowi komunikacyjnemu. Na zlecenie litewskiego ubezpieczyciela ERGO Insurance SE, CPOP zorganizowało tygodniowy turnus diagnostyczno-rehabilitacyjny w trójmiejskiej placówce partnerskiej Neurosana.
Poważny wypadek samochodowy. Musiała uczyć się chodzić od nowa. Teraz śmiga na rolkach. Jako Ekspert CPOP pomaga innym wrócić do życia po wypadku.
Czytaj więcejKierownik Polskiego Komitetu Pomocy Społecznej w jednym z podkarpackich miast, aktywistka miejska, absolwentka pedagogiki. Podróżniczka, która kocha muzykę. Po wypadku samochodowym spędziła – zupełnie unieruchomiona – 39 dni w szpitalu. Niemal trzy miesiące miała z powodu kontuzji trudności z czytaniem i pisaniem. Ponad 4 miesiące musiała spędzić na zwolnieniu lekarskim. Nie poddała się. Dzięki rehabilitacji, Renata Bomba wróciła do pracy, nadal szefuje Komitetowi w swoim mieście, rozwija go, organizuje wsparcie dla potrzebujących i dla dzieci.
Powrót do pracy możliwy był m.in. dzięki ofercie Centrum Pomocy Osobom Poszkodowanym. Renata przeznaczyła na rehabilitację własny urlop wypoczynkowy. W sumie to 78 dni codziennej, wyczerpującej pracy. Dziś Renata chodzi, śmieje się, jest jedną z najbardziej aktywnych działaczek w regionie. Wróciła do jazdy na rolkach.
Znajomi mówią o Tobie: najbardziej uczynna dziewczyna na świecie. I najbardziej ruchliwa. I najbardziej uśmiechnięta. To prawda?
Jeśli tak mówią… (śmiech) Pewnie coś w tym musi być. Lubię pomagać, bardzo lubię być potrzebna. To mi daje taką czystą, mocną energię. Ludzie, rozmowa, zmiana – nie wyobrażałam sobie życia bez ruchu. Zawsze też starałam się wszystkiego spróbować: tak było ze studiami, ze sportem, spotkania, znajomi. To było tak naturalne! Pamiętam, że moja mama zawsze powtarzała: dziecko, zwolnij!
Zawsze tak było?
Zawsze, odkąd sięgam pamięcią. Jestem z niewielkiej miejscowości, na południu. Wszyscy się znają. Ja byłam znana z tego, że wszędzie było mnie pełno. Stąd też moje studia – czyli pedagogika. Poszłam na te studia jak co roku dziesiątki tysięcy młodych ludzi w Polsce. Z tym, że w przeciwieństwie do wielu – ja naprawdę dobrze wiedziałam, dlaczego tam poszłam. Bardzo chciałam pracować w zawodzie – i pomagać, uczyć, wspierać. To jest sens mojego działania.
Pedagogika nie zapewnia chyba najbardziej dynamicznej pracy na świecie?
To stereotyp, zresztą bardzo niesprawiedliwy. Prawda: miejsc pracy brakuje. Prawda też, że zamyka się szkoły, bo mamy niż demograficzny. Ale jeśli kogoś to zraża, to ma problem – i chyba pomylił kierunek studiów. Misją pedagoga jest przecież nie tyle siedzieć w szkole, ale być z ludźmi. Nie przybijać pieczątki, ale rozwiązywać problemy. To menedżer projektów, którego dzień nie jest podobny do innego. Moim zdaniem – właśnie praca pedagoga zapewnia adrenalinę. Mamy do czynienia z ludźmi, pracą u podstaw, ich problemami, troskami, poważnymi sprawami. Nie ma ważniejszej rzeczy, niż pomagać.
W Twoim mieście łatwo być pedagogiem?
Nigdzie nie jest łatwo. Mnie się udało. Trafiłam na praktykę w ośrodku pomocy społecznej – marzenie. Studiowałam wtedy zaocznie i pracowałam w sklepie, żeby na te studia zarobić. Pamiętam jak dziś zdziwienie mojej szefowej, kiedy po obronie dyplomu przyszłam do niej, żeby się zwolnić. Myślała, że zwariowałam, wybierając staż za 650 złotych. Coś mi jednak tu, wewnątrz, mówiło, że warto postawić na pasję. I okazało się, że miałam rację. Taką pracą, jak moja, naprawdę można żyć. A ja żyłam naprawdę szybko i z dużą radością.
Teraz jest inaczej?
Tak, teraz jest zdecydowanie inaczej.
Na smutno?
W żadnym wypadku! Ja bym powiedziała, że żyje mi się bardziej świadomie. To znaczy: nie zmieniło się to, że energię dają mi ludzie, energię daje mi pomaganie. Paradoksalnie, mi się wydaje, że działam jeszcze szybciej niż przed wypadkiem. Ale za to nie robię wszystkiego, co mi w ręce wpadnie. Od chwili wypadku nie mam czasu na rzeczy nieważne.
To duża zmiana?
Dla mnie – radykalna. Kiedyś, przed wypadkiem, właściwie nie potrafiłam odmówić, jeśli ktoś mnie o coś poprosił: czy to była opieka nad dzieckiem, czy wspólny wypad, czy jakieś spotkanie. Dziś zupełnie inaczej widzę czas. Jeśli czegoś się podejmuję, nie zwlekam. Wiem, że nie wolno nic odkładać na ostatnią chwilę. I że warto się zajmować tylko tym, co jest dla mnie naprawdę ważne. To zabawne, bo w szpitalu, a później podczas rehabilitacji, rozmawiałam z wieloma osobami, które mówiły, że wypadek zmienia ludzi. Ja bym tak nie powiedziała. Ludzie zostają ci sami. Ale zmienia się ich stosunek do życia.
Co dokładnie?
To, jak widzę siebie. Ja naprawdę czuję, że dostałam szansę od losu i chcę ją jak najlepiej wykorzystać. Dziś jestem pewna, że nie warto robić czegoś na pół gwizdka. Po prostu szkoda mi na to czasu. Przecież mi się wszystko dobrze układa! Pracuję. Sama potrafię się utrzymać. Wiem, że mam oparcie w rodzinie i grupie znajomych. Niczego mi nie brakuje do szczęścia. Co nie znaczy, że nie mam swoich problemów. Jasne, że jej mam, ale w porównaniu z tym, z czym stykam się w pracy, to nie są żadne problemy.
Czy nie przeszło Ci nigdy przez głowę, że może nie uda się wrócić do zwykłego życia? Ze sam optymizm nie wystarczy?
Tak, był taki moment. Bardzo krótki, ale był. Nie potrafiłam sobie tego wcześniej wyobrazić – ja, osoba pozytywna, z energią, siłą. Był taki moment, kiedy leżałam w szpitalu i nagle powiedziałam sobie: Renata, a co będzie dalej, jeśli coś pójdzie nie tak? Przecież ja najpierw miałam leżeć w szpitalu cztery tygodnie. Później – sześć. A jeszcze później... Pomyślałam, że może lekarze nie mówią mi do końca prawdy, że to się nie skończy dobrze. Ale ta myśl trwała krótko, może z pół godziny. Otrząsnęłam się, pomyślałam: uda się. Zawsze miałam optymistyczne podejście do życia. Może to i banalne, ale to bardzo pomaga.
Optymizm – to nie brzmi wiarygodnie, wiedząc, jak dużo wysiłku trzeba włożyć w powrót do zdrowia.
Może i nie brzmi. Ale to prawda. Może czasem nie warto zastanawiać się, czy będzie dobrze, czy nie – tylko po prostu próbować? Są takie sytuacje, kiedy racjonalne myślenie po prostu nie ma zastosowania. Mama mi czasem opowiada, że kiedy przyjechali do szpitala, lekarze nie dawali zbyt wielkich nadziei. Szwagier, który pracuje w straży pożarnej i o wszystkim wiedział jako pierwszy, też usłyszał: „ta dziewczyna na pewno nie przeżyje”. Znajomi, którzy w internecie widzieli informację o wypadku, razem ze zdjęciem zniszczonego samochodu, nie mogli uwierzyć, że z tego wyszłam. Na pogotowiu mówili, że w miejscu, w którym siedziałam, nie zmieściłoby się pudełko zapałek. A pielęgniarka opowiedziała mi, że jeden lekarz po prostu się uparł, żeby mnie reanimować – bo inni myśleli, że to bez sensu. Nie potrafię wyrazić, jak jestem wdzięczna, że się uparł… Tak, miałam szczęście. Kilka blizn oczywiście już zostanie. Ale to wszystko. Do dzisiaj zdarza mi się słyszeć komentarz typu: „niesamowite, bo ja już słyszałem, że nic z ciebie nie będzie”. Każdy się z tym jakoś liczył. Tylko nie ja! Dostałam drugie życie.
Dziś już wiadomo, że trzeba było próbować. Ale wtedy, na chwilę, gdy wszystko się zatrzymało – co pomaga?
Mocne, niezachwiane przekonanie, że musi być dobrze. Po wypadku jest tak, że budzisz się i nie wiesz, gdzie jesteś. Dla mnie – strasznie dziwna sytuacja. Wtedy było mi wszystko jedno: leżałam w szpitalu, nafaszerowana lekami przeciwbólowymi. Niewiele z tego pamiętam. To było dużo trudniejsze dla mojej rodziny, dla bliskich, niż dla mnie. Ja po prostu byłam w szpitalu. Nie miałam innego wyjścia. Dla nich życie toczyło się normalnie – oprócz tego, że nie wiedzieli, co ze mną będzie. Ja sama oczywiście byłam święcie przekonana, że w końcu wstanę i wrócę normalnie do pracy. Potem koleżanki mi opowiadały, że cały czas im mówiłam: „zaraz przyjdę i się tym zajmę, poczekajcie na mnie”.
Zaraz przyjdę?
Tak, wiem, że to śmieszne. Ale człowiek przecież nie myśli o tym, co mu groziło. Myśli o tym, żeby wrócić. I że będzie dobrze.
I wtedy przychodzi wiadomość, że tak szybko – na pewno się nie uda.
Tak. Choć na początku – raczej nie dopuszcza się takiej myśli do siebie. Mi cały czas się wydawało, że jak już wstanę, to wszystko wróci do normy i będzie jak dawniej. Wystarczy wstać. No, ale najpierw trzeba to zrobić. A to nie jest łatwe. Komu przyszłoby do głowy, że trzeba będzie na nowo nauczyć się chodzić? To się wydaje banalne, jak patrzymy na dzieci, które biegają: o, chodzą. To normalne. Tymczasem chodzenie to jest sztuka, chodzenia trzeba się uczyć. Krok po kroku, od zera. Kto by pomyślał, że po takim wypadku można mieć problem z widzeniem i co to znaczy? Że przez trzy miesiące można widzieć wszystko podwójnie? Wtedy leżenie zamienia się w długie, bardzo długie wyczekiwanie. Czytanie i telewizja odpada. Praca przy laptopie też.
Zostaje samo leżenie.
Nie, zostaje muzyka. Słuchanie audiobooków i muzyki – to mnie ratowało. Od kolegi dostałam na płycie taką moją „składankę zdrowotną” z moimi ulubionymi piosenkami. Przydała się dopiero po jakimś miesiącu, bo najpierw przecież trzeba uporać się z bólem.
Uporać się – tak po prostu?
Zupełnie nie po prostu. To znaczy mniej więcej tyle, że człowiek odlicza czas od kroplówki do kroplówki. Wtedy na godzinę przestaje, a potem przez cztery znowu boli. Kiedy po miesiącu ból zelżał, poczułam się jak nowonarodzona. Ulga – wielka. Już się bałam, że zostanie mi tak na zawsze.
I gdzie tu miejsce na optymizm? Przy sześciu tygodniach wyjętych z życia?
Tu nie może być miejsca na pesymizm, bo można by zwariować. Kiedy człowiek ma wrażenie, że patrzy na siebie z boku, ma dystans do wielu spraw. Kiedy nagle wszystko się zatrzymuje, trzeba zorganizować sobie życie jeszcze raz. Można oczywiście próbować spać – ale w końcu człowiek myśli: ile można spać? Więc w dzień i w nocy się myśli, analizuje, dziesiątki razy wraca do tego samego. To mocne doświadczenie. Dziś zupełnie inaczej patrzę na osoby chore, które muszą leżeć: znam ich perspektywę. Nie ma co myśleć, trzeba znaleźć wsparcie. Dla mnie to była praca, bliscy, pasja.
Rodzina pomogła najbardziej?
Oczywiście, że najbliżsi są najważniejsi: przecież ja wiedziałam, że w domu życie toczy się normalnie, żyłam ich problemami, to mi pomagało, byłam z nimi. Ale znajomi też przyjeżdżali, siadali przy łóżku, opowiadali o tym, co u nich. To była taka bardzo pozytywna energia. Dużą pomoc okazali też sprawca wypadku i jego rodzice. To znajomy, z którym jechałam samochodem. Wracaliśmy z koncertu. Jemu nie stało się nic poważnego. Ja naprawdę wierzę w ludzi – i nie zawiodłam się. Może mam takie szczęście? Pamiętam, jak jeden znajomy pytał mnie kiedyś, dawno temu, po co tyle z siebie daję innym, dlaczego jeśli ktoś zadzwoni i czegoś ode mnie chce, od razu rzucam wszystko i jadę. Denerwowało go to. Ostrzegał: jak będziesz w potrzebie, to na pewno nie będzie nikogo chętnego do pomocy. Nie mógł się bardziej pomylić.
Praca jest ważnym elementem, ale czy ona pomogła?
Na pewno motywowała mnie chęć do powrotu do pracy. Ale sam wypadek nauczył mnie czegoś bardzo ważnego: uświadomiłam sobie, że w pracy każdego da się zastąpić. Nie, to wcale nie jest zły wniosek! Tylko taki kubeł zimnej wody na głowę, bardzo prawdziwy. Ja pracuję w Ośrodku Pomocy Społecznej w jednym z podkarpackich miast. Zaczynałam tę pracę od zera – pomagałam w ośrodku, gdy akurat zwolnił się etat, z tym, że od razu… na stanowisku kierownika. Rzucili mnie na głęboką wodę. Trudno jest wejść w to środowisko, nikogo nie znając, niczego praktycznie nie wiedząc. Koleżanka, która odchodziła, zostawiła mi zeszyt z instrukcjami, co i jak robić. Przez rok się z nim rozstawałam. Ale wciągnęłam się! Robiłam kolejne kursy, organizowałam w naszym centrum różne programy, kolonie, półkolonie dla dzieciaków. Ciągle się coś działo. Miałam masę pomysłów i wszystkie natychmiast chciałam zrealizować. I nagle – bach – nic się nie dzieje. Świat toczy się bez Ciebie.
To było najtrudniejsze?
Trudne. Ale też bardzo, bardzo ważne. Kiedy mnie nie było, moje koleżanki naprawdę się rozwinęły; zabrały się za rzeczy, o których wcześniej nawet nie myślały, bo obawiały się, że nie dadzą sobie rady. Dzięki temu teraz wiem, że jeżeli zajmę się czymś ważnym dla mnie, to świat się nie zawali. To było ważne przy decyzji o rehabilitacji. Wiedziałam, że radzą sobie beze mnie, ale jednocześnie – że mam gdzie wrócić, że czekają na mnie. To mi bardzo pomogło. Miałam cel.
Mimo tego długo zastanawiałaś się, czy zdecydować się na rehabilitację w Centrum Pomocy Osobom Poszkodowanym.
Tak. To chyba naturalne: człowiek zastanawia się, dlaczego ma jechać właśnie do ośrodka Rehasport do Poznania. Podchodzi do tego nieufnie. Wydaje się, że Ubezpieczyciel będzie działać na własną korzyść. Ważne jest też samo tłumaczenie, o co chodzi w rehabilitacji. Ja rozmawiałam o tym z panią Marią wiele razy przez telefon. Tłumaczyła mi, że chodzi o kompleksowe badania: że będzie na mnie czekać pięciu specjalistów: neurolog, psycholog, ortopeda, chirurg i fizjoterapeuta. U siebie miałam ubezpieczenie grupowe w pracy i w związku z uszczerbkiem na zdrowiu musiałam stawić się na komisję. Lekarz kazał mi ruszyć ręką, a potem nogą. I to było całe badanie. Trochę się spieszył... Dlatego zdecydowałam, że do Poznania pojadę. Co mi szkodzi spróbować? – tak pomyślałam.
Decyzja nie była trudna?
Sama decyzja nie, ale odległość – już tak. To było dla mnie strasznie daleko! Ale brat obiecał, że będzie ze mną – więc pierwsza bariera została pokonana. To ważne, w takich momentach ktoś bliski jest bardzo potrzebny. Na miejscu badania trwały jeden dzień: siedziałam w gabinecie i lekarze kolejno przychodzili do mnie na konsultację. Było to trochę męczące, ale w porównaniu z kolejkami, w których się czeka zazwyczaj, to naprawdę wielka zmiana. W ciągu miesiąca dostałam wszystkie wyniki, bardzo szczegółowe, z tomografią komputerową, prześwietleniami. A w drugiej teczce ofertę programu rehabilitacyjnego rozpisanego na dwa miesiące.
Długo się zastanawiałaś, czy jechać?
Nie, wtedy już nie miałam wątpliwości. Czekałam tylko na wakacje. W tym czasie już wróciłam do pracy i równolegle studiowałam podyplomowo. W dodatku bardzo intensywnie, zjazdy były co tydzień. Tak już mam, że jak dużo rzeczy robię na raz, wtedy lepiej się organizuję. Nawet kiedy byłam już w Poznaniu na rehabilitacji, cały czas miałam kontakt z pracą i pisałam pracę dyplomową. Miałam zajęcia dwa razy dziennie. Po ćwiczeniach czy basenie przychodziłam do hotelu i pisałam. Napisałam, obroniłam się we wrześniu.
Dwa miesiące na rehabilitację – nie każdy może sobie na to pozwolić.
Ależ oczywiście, że każdy. Pewnie, zawsze się znajdzie jakiś powód, żeby nie pojechać. Albo praca, albo dzieci czy jeszcze coś innego. Można skupić się na sobie. Nie ma wymówki, żeby nie iść, nie ćwiczyć... Kiedy rehabilitowane są dzieci, ich rodzice mogą wspierać się nawzajem, poznać ludzi, którzy są w podobnej sytuacji do nich. To daje siłę. Pozwala myśleć o przyszłości, nie skupiać się na bólu, który ogranicza. Nie odkładać ćwiczeń na później. Robić wszystko, żeby wrócić do jak najlepszej sprawności. Najlepszej, jaka jest możliwa. Nie koncentrować się na tym, że nic już nie da się zrobić i czekać na rentę.
Tobie udało się wrócić do sytuacji „sprzed”. Ale nie zawsze to jest możliwe.
Zawsze będę powtarzać: ja naprawdę miałam szczęście. Niektórzy będą poruszać się na wózku inwalidzkim. Niektórym nie pomoże rehabilitacja. Koniecznie wtedy trzeba pomyśleć o jakimś nowym etapie, nowym zajęciu. Program to umożliwia, bo oprócz rehabilitacji oferuje doradztwo zawodowe, podsuwa możliwości przekwalifikowania się. Trzeba mieć cel, dążyć. Zawiesić się i myśleć, że nic nas już nie czeka – to dopiero jest tragedia. Ja wiem, że jest ciężko, kiedy się leży. Wiem, bo leżałam. Ale nie wyobrażam sobie, żeby tak leżeć – i nie marzyć. Ja zawsze marzyłam o podróżach. Mój optymizm to była nie tylko rehabilitacja. To były również plany na przyszłość. Wcześniej, przed wypadkiem, moja koleżanka z Paryża tyle razy mnie zapraszała do siebie, a nigdy nie miałam na to czasu. Jeszcze w szpitalu pomyślałam, że jeśli z tego wyjdę – polecę. Poleciałam!
Jego życie zmieniło się w ułamku sekundy, kiedy wracał z kolegami z dyskoteki. Samochód wypadł z drogi. Uderzyli w betonowy słup. Do wypadku doszło w Lublinie 21 lutego 2013 roku. Po roku intensywnej rehabilitacji Paweł wraca do swojej pasji: wyścigów samochodowych. Nadrabia zaległości w nauce i planuje studia. Chce pójść na prawo.
Czytaj więcejJego życie zmieniło się w ułamku sekundy, kiedy wracał z kolegami z dyskoteki. Samochód wypadł z drogi. Uderzyli w betonowy słup. Do wypadku doszło w Lublinie 21 lutego 2013 roku. Po roku intensywnej rehabilitacji Paweł wraca do swojej pasji: wyścigów samochodowych. Nadrabia zaległości w nauce i planuje studia. Chce pójść na prawo.
Co pamiętasz z wypadku?
Praktycznie nic. Wiem, że wsiedliśmy we trójkę do samochodu. Był środek zimy, ślisko na drodze. Poniosła nas fantazja... Jechaliśmy za szybko. Ale samego momentu wypadku nie pamiętam wcale. Ani tego, jak mnie reanimowano, ani drogi do szpitala. Kompletnie nic. Odzyskałem świadomość i zacząłem kojarzyć, co się ze mną stało, dopiero po kilku dniach, kiedy leżałem na OIOM-e.
W jakim byłeś stanie?
Jedyne, co było całe, to – jakimś cudem – moje ręce. Miałem połamane obie nogi, biodro, miednicę, kręgosłup, czaszkę, oczodół, wyciętą śledzionę, zmiażdżoną piętę... Co tu dużo mówić, było ciężko.
Uszczerbek na zdrowiu, jakiego doznałeś, wyniósł... 100 procent. Jak udało ci się z tego wyjść?
Powoli, krok po kroku. Najpierw dwa i pół miesiąca leżałem. Potem musiałem od nowa uczyć się siadać, wstawać, chodzić. Pierwsze kroki robiłem z chodzikiem, później o kulach. W takiej sytuacji człowiek rodzi się na nowo. Dosłownie.
Dzisiaj jesteś już całkiem zdrowy?
Może tak wyglądam, ale rzeczywistość jest inna. Nie mogę funkcjonować bez silnych leków przeciwbólowych. Bez nich nie byłbym w stanie zrobić absolutnie nic. Nawet wstać z łóżka czy się przejść. Ból towarzyszy mi przez 24 godziny, 7 dni w tygodniu. Nawet już się do niego przyzwyczaiłem...
Mimo to wróciłeś na tor. Kiedy pomyślałeś o tym, żeby spróbować?
Od razu! Już kiedy leżałem w szpitalu, cały w gipsie, ciągle po głowie mi chodziło, żeby znowu usiąść za kierownicą. Oczywiście, ważne było zdrowie, rehabilitacja, powrót do normalnego, w miarę, życia. Ale bez przerwy myślałem, że muszę wrócić do tego wszystkiego, co kocham.
Samochód czekał?
I to zupełnie nowy. Kupiłem go przez telefon, nawet go nie oglądając. Byłem w sanatorium i tam przywiózł mi go przyjaciel, żebym go chociaż zobaczył. Wtedy jeszcze ledwie chodziłem, o kulach. Ale udało mi się dojść do samochodu, wsiąść i zrobić moje „pierwsze” sto metrów. Pedał sprzęgła naciskałem obiema stopami, bo inaczej nie dawałem rady.
Nie każdy jest w stanie usiąść za kierownicą po wypadku samochodowym...
Mnie pomogło chyba to, że nie pamiętam samego wypadku. Nie mam jakichś zahamowań, fobii... Może czasem odczuwam lęk, ale tylko wtedy, gdy jadę z kimś jako pasażer. Kiedy sam siedzę za kierownicą, czuję się pewny tego, co robię. Bardzo chciałem wrócić do jazdy, przede wszystkim na torze, gdzie czuje się emocje. Tutaj człowiek przekonuje się nie tylko o tym, jakim jest kierowcą, ale – kim w ogóle jest.
Wahałeś się, kiedy pojawiła się możliwość rehabilitacji w Ergo Hestii?
Ani przez chwilę. Byłem otwarty na każdą możliwość. Kończyłem jedną rehabilitację i od razu zaczynałem drugą. Nie miałem nawet tygodnia przerwy. Cały czasy było dla mnie ważne, żeby zacząć samodzielnie chodzić, móc się umyć, zrobić sobie kanapkę, cokolwiek.
Jak wygląda twoja rehabilitacja?
Ćwiczenia są bardzo różnorodne i dostosowane do moich potrzeb. Nie mogą obciążać kręgosłupa. Staram się wzmocnić ręce, nogi, odzyskać masę mięśniową. Pracujemy do dwóch godzin w jednej sesji, dwa razy dziennie. Po takiej dawce czasem ma się naprawdę dosyć. Kiedy pojawia się ból kręgosłupa, nie mogę się ruszyć, łzy lecą z oczu, trzeba przerwać.
A nie było takiego momentu, kiedy zwątpiłeś?
Nigdy. Nawet zaraz po wypadku, kiedy się obudziłem, moją pierwszą myślą było, żeby sprawdzić, czy ruszają mi się palce u stóp. Ruszały się. I wtedy wiedziałem, że stanę na nogi, że to tylko kwestia czasu. Dzisiaj też uważam, że moje obecne problemy, związane przede wszystkim z bólem kręgosłupa, są kwestią czasu. Może potrwają jeszcze pół roku, może 2 lata, może 5 lat, ale prędzej czy później przestanie mnie boleć. Nie ma co lamentować, użalać się nad sobą i robić z siebie inwalidy. Po prostu jest, jak jest. Trzeba się nauczyć z tym żyć. Jestem strasznym optymistą i realistą, o ile to się w ogóle może łączyć.
Co cię motywuje, żeby ćwiczyć dalej?
Postępy. Trafiłem do mojego rehabilitanta rok temu, ledwie chodząc. Teraz mogę nawet podskoczyć. Jeszcze dwa miesiące temu to było nierealne. Myślę, że bez tej dodatkowej rehabilitacji też mógłby dojść do sprawności, ale zajęłoby mi to dużo więcej czasu. To, co rehabilitanci byli w stanie ze mną zrobić w ciągu roku, mogłoby trwać kilka lat. Mam świetne wsparcie i poczucie, że dużo zależy od mnie. Nie wierzą w żadne siły nadprzyrodzone. Wiem, że sam muszę pracować na siebie, na swoje zdrowie.
Jakie masz plany?
Zupełnie zwyczajne. Chcę móc w życiu robić to, co daje mi radość. Moim celem jest być samodzielnym, niezależnym od nikogo, nie musieć przerywać dnia odpoczynkiem z powodu bólu kręgosłupa i problemów zdrowotnych. Teraz wracam do szkoły i chcę zrobić maturę. Potem zamierzam studiować prawo, ze specjalizacją prawo medyczne. To wypadek i wszystko, co przeszedłem potem, mnie zainspirował...
Zderzenie czołowe na ostrym zakręcie drogi. Po roku rehabilitacji wrócił do sportu. Zdobył nowy
zawód. Jest zakochany.
To był zwyczajny dzień. Tomasz wracał z pracy. Wypadku, do którego doszło 19 stycznia 2012 roku na ostrym zakręcie drogi niedaleko Kartuz na Pomorzu, w ogóle nie pamięta. Przez tydzień był utrzymywany w stanie śpiączki farmakologicznej ze względu na poważne obrażenia mózgu. Dzisiaj ma za sobą ponad roczną intensywną rehabilitację. Zmienił zawód, wrócił do sportu. Planuje przyszłość z ukochaną kobietą.
Pamiętasz tamten dzień? Wypadek?
Dzień był zupełnie zwykły, podobny do wielu innych. Kończyłem pracę, musiałem jeszcze zostać chwilę dłużej. Kierownik mnie zatrzymał, bo miałem załatwić dla niego jakąś drobną sprawę. Potem wsiadłem do samochodu, ruszyłem. Pamiętam, że przejechałem jakieś pięćset, sześćset metrów. I w tym momencie wszystko się urwało. Dalej nic nie pamiętam. Resztę znam tylko z opowieści.
Można było przewidzieć ten wypadek, uniknąć go?
Absolutnie nie. Wszystko się wydarzyło na drodze krajowej w miejscu tak newralgicznym i niebezpiecznym, że wcześniej zawsze odruchowo tam zwalniałem, jadąc do pracy albo z powrotem. To jest ostry zakręt, w dodatku z jednej strony z górki, a z drugiej pod górkę. Zawsze wolałem tam przyhamować. I na pewno tamtego dnia też musiałem to zrobić. Zwłaszcza, że zaczął padać śnieg...
Z relacji świadków wiesz, że uderzył w ciebie samochód jadący z naprzeciwka, miałeś zderzenie czołowe... Gdy trafiłeś do szpitala w Kartuzach w jakim byłeś stanie?
Lekarze dziwili się, że przeżyłem taki wypadek. Przede wszystkim ze względu na obrażenia głowy, mózgu. Miałem dwa krwiaki, obrzęk obu półkul i wodę w móżdżku. Przez siedem dni byłem utrzymywany w stanie śpiączki farmakologicznej, żeby ta woda zeszła, bo inaczej już by mnie tu dziś nie było. Poza tym miałem połamane nogi, otwarte złamanie prawego kolana, złamaną kostkę, ranę szarpaną lewego kolana, złamany lewy obojczyk...
Kiedy zacząłeś myśleć o rehabilitacji?
Od samego początku, już w szpitalu, nie opuszczała mnie myśl, żeby wstać z tego nieszczęsnego łóżka. Nie jestem kimś, kto lubi leżeć i nic nie robić. Po powrocie ze szpitala poruszałem się na wózku, ale sprawiało mi to dużo kłopotu. Chciałem stanąć na własne nogi, skoro je nadal miałem. Poprosiłem rodziców, żeby pożyczyli dla mnie kule. Następnego dnia przeszedłem parę kroków. Mama nakręciła filmik, jak szedłem, na pamiątkę. To było zaledwie pięć, sześć tygodni po wypadku. Do domu przez dwa tygodnie przychodziła rehabilitantka, a potem sam jeździłem, przez pięć tygodni, na rehabilitację do kliniki w Dzierżążnie na Kaszubach. Pomógł mi mój były szef. Dzięki temu nie miałem praktycznie żadnej przerwy, cały czas pracowałem nad tym, by odzyskać sprawność.
Ciężko było?
Początki to była męczarnia. Katorga! Nie raz sobie myślałem, że właściwie po co mam się aż tak męczyć! Ale z drugiej strony wiedziałem, że bez wysiłku nie będzie rezultatów. Ćwiczyłem, kiedy tylko mogłem. Zajęcia się kończyły, a ja chwilę odpoczywałem i potem znowu, już sam, ćwiczyłem dalej. Zawziąłem się. Nie dawałem sobie spokoju. Niczego sobie nie odpuściłem.
Kiedy zobaczyłeś pierwsze efekty?
Stopniowo sprawność zaczęła wracać. Mięśnie szybko wróciły na swoje miejsce, odbudowywały się. Dzięki temu mogłem znowu zacząć bardziej aktywnie żyć. Być może pomogła mi moja wcześniejsza przygoda ze sportem, który towarzyszył mi przez całe życie. I do sportu chciałem też jak najszybciej wrócić. Może nawet za szybko... Pewnego dnia uznałem, że pójdę sobie pobiegać. Ubrałem się, wyszedłem. Po piętnastu minutach biegu wróciłem, padłem na kanapę i przez pięć godzin nie mogłem się ruszyć, tak mnie wszystko bolało. Ale potem było już coraz lepiej. Ból po wysiłku odczuwałem coraz krócej.
Było coraz lepiej, ale zdecydowałeś się na kompleksową rehabilitację we współpracującej z CPOP klinice Rehasport w Poznaniu. Jak do tego doszło?
Już po tym, jak zawarłem ugodę z Ubezpieczycielem, dostałem propozycję z ERGO Hestii. Okazało się, że oprócz zadośćuczynienia finansowego mogę jeszcze leczyć się w profesjonalnej klinice sportowej. Mój prawnik doradzał mi, żebym na to poszedł. Tłumaczył, że taka rehabilitacja w gruncie rzeczy może kosztować dużo więcej niż pieniądze z samego odszkodowania. Nie zastanawiałem się długo. Mimo, że byłem już ogólnie dość sprawny, wiedziałem, że z moimi nogami ciągle było coś nie tak. Nawet schodzenie po schodach sprawiało mi problemy. W kostce cały czas miałem uczucie, jakby kości na siebie nachodziły.
Potrzebna była operacja?
Nawet dwie. Najpierw kolana, a potem kostki. Po każdej operacji musiałem znowu dużo ćwiczyć, żeby odbudowywać mięśnie. Wiele razy jeździłem do kliniki w Poznaniu, a potem rehabilitacja przeniosła się do Gdańska. Co było dla mnie bardzo wygodne, bo mieszkam w Trójmieście. Cała rehabilitacja w Rehasporcie trwała niespełna rok.
Jaką rolę w całym tym procesie odegrali twoi bliscy?
Powiedziałbym, że - paradoksalną. Z jednej strony rodzina i znajomi cały czas bardzo mnie wspierali. A z drugiej - strasznie mnie irytowało, że ciągle traktowali mnie jak poszkodowanego. Jak kogoś, z kim trzeba się cackać i nad kim litować, bo otarł się o śmierć. Dlatego ja tym bardziej chciałem z tego stanu wyjść jak najszybciej. Bardzo pracowałem i walczyłem.
Mógłbyś dzisiaj żyć bez sportu?
Nie potrafię sobie tego wyobrazić. Ja po prostu kocham sport. Jest dla mnie przede wszystkim czystą przyjemnością. Pomimo wysiłku, który trzeba włożyć, dominuje poczucie, że jednak dużo potrafię.
Dałbyś radę wrócić do niego bez rehabilitacji?
Szczerze mówiąc, wątpię, czy byłoby to możliwe. Nie ma szansy, żebym wrócił do pełnej sprawności. Potrzebne były dwie operacje i porządny wysiłek narzucony przez specjalistów, żeby odbudować mięśnie, które obumarły - i po samym wypadku, i po operacjach. Miałem momenty zwątpienia, ale silna motywacja przeważyła.
Jak wypadek wpłynął na twoje życie, nie tylko pod kątem zdrowotnym?
Może to zabrzmi niewiarygodnie albo zbyt górnolotnie, ale wypadek był kamieniem milowym w moim życiu. Zmienił totalnie wszystko. Przede wszystkim mój sposób postrzegania rzeczywistości. Trochę tak „przycisnął" mnie do ziemi i pokazał, że człowiek w zasadzie ma mały wpływ na to, co się wydarzy. Ja na wypadek nie miałem żadnego wpływu. On się po prostu wydarzył. I zmienił wszystko. Nie powiem, że jestem innym człowiekiem. Absolutnie nie. Ale inaczej patrzę na świat. Również na cele w życiu.
Zawodowe cele też?
Tak, i sam jestem zaskoczony, że to się wszystko tak potoczyło. Kiedyś, przed wypadkiem, zarzekałem się, że nigdy w życiu nie chciałbym robić tego, co mój tata, który przez lata pracował w branży stoczniowej. Mówiłem, że nie będę przykładnym synem, który idzie w ślady ojca. Tymczasem teraz w stu procentach się przekwalifikowałem i odnalazłem się właśnie w branży stoczniowej. Przed wypadkiem robiłem różne rzeczy. Byłem i dziennikarzem, i grafikiem komputerowym w multimediach. Teraz jestem operatorem badań nieniszczących. Badam spoiny spawalnicze.
Jak ci się udało zdobyć nowy zawód?
Oprócz wysłania mnie na rehabilitację Centrum Pomocy Osobom Poszkodowanym zaproponowało mi też sfinansowanie specjalistycznych kursów. To była dla mnie olbrzymia niespodzianka. Kursy odbywały się w Warszawie i Gliwicach, były drogie, a dla mnie niezbędne. Bez nich nie mógłbym wykonywać swojej obecnej pracy, a po wypadku nie mogłem wrócić do poprzedniego zawodu. Mało tego, nadal korzystam ze wsparcia doradcy zawodowego, który pomaga mi odnaleźć się w nowej branży. Na bieżąco mnie informuje, gdzie i kiedy mogę przejść kolejne szkolenia. Planuję też kurs branżowego języka angielskiego. Znam angielski, ale język specjalistyczny to jest zupełnie inna półka.
Co jeszcze planujesz na przyszłość?
Moja przyszłość już trwa. W końcu odnalazłem się zawodowo. Wiem, co chcę robić i sprawia mi to przyjemność. Wróciłem do sportu. Dwa razy w tygodniu trenuję z kolegami w trójmiejskiej amatorskiej lidze koszykówki. A dzięki kobiecie, z którą chcę spędzić całe życie, ze sportem mam do czynienia na co dzień. Oboje biegamy, jeździmy na rowerze, na łyżwach i nartach, pływamy, ćwiczymy na siłowni. Robimy tego bardzo dużo.
Czy wracasz jeszcze do tego, co się wydarzyło?
O wypadku w zasadzie zapomniałem. Na pamiątkę zostały tylko blizny pooperacyjne na nogach. Na co dzień w ogóle o nim nie myślę. Znajomi też już nie pytają mnie o zdrowie, ponieważ w ogóle nie widać po mnie, że kiedyś coś było nie tak. Nikt by nie pomyślał, że miałem tak poważny wypadek.
Co mógłbyś poradzić innym osobom, których dopiero czeka tak kompleksowa rehabilitacja?
Miałem kontakt z innymi poszkodowanymi przez rok własnej rehabilitacji. Wiem, że niektórzy boją się o tym wszystkim mówić. Rehabilitacja jest dla nich tematem drażliwym, bo uważają, że już nigdy nie wrócą do sprawności. Według mnie to bzdura! Nie można się bać. Wypadek to historia, która po prostu nas spotkała, nie mieliśmy na nią wpływu. A teraz trzeba się wziąć za to, na co możemy wpłynąć. Jak się chce wrócić do sprawności, trzeba ćwiczyć. Rehabilitacja po wypadku jest wyzwaniem, które trzeba podjąć. Nie ma w tym wielkiej filozofii.
Artur Borowski to następny podopieczny ERGO Hestii i Centrum Pomocy Osobom Poszkodowanym, który dzięki wspólnemu wysiłkowi rehabilitantów oraz swoim stanął na nogi.
Czytaj więcejArtur Borowski to następny podopieczny ERGO Hestii i Centrum Pomocy Osobom Poszkodowanym, który dzięki wspólnemu wysiłkowi rehabilitantów oraz swoim stanął na nogi. 13 października 2018r. zrobił krok dalej – przy wsparciu motocyklowego światka po raz pierwszy od czasu wypadku poprowadził motocykl. A wszystko to w rajdzie, który ERGO Hestia zorganizowała dla niego w Trójmieście.
Artur był zapalonym motocyklistą, który łączył miłość do swojego motocyklu z miłością do rodziny. Jego życie wydawało się w pełni szczęśliwe do momentu, gdy w czerwcu 2016r. jadąc do pracy na motocyklu zderzył się z samochodem dostawczym. Stan jego był ciężki, doszło do wielu złamań, które zakończyły się amputacją nogi, a uraz kręgosłupa – częściowym paraliżem i niedowładem kończyn.
Wytężona praca nad powrotem do zdrowia, godziny rehabilitacji okraszonej potem i bólem odniosły jednak skutek. We współpracy z rehabilitantami Arturowi udało się dojść do stanu, w którym może realnie spojrzeć na swoje największe marzenie - #powrotnadroge.
Właśnie kończyła technikum, szykowała się do matury i egzaminów zawodowych, kiedy zdarzył się nieszczęśliwy wypadek.
Czytaj więcejWłaśnie kończyła technikum, szykowała się do matury i egzaminów zawodowych, kiedy zdarzył się nieszczęśliwy wypadek. Był luty 2015 roku. Samochód, w którym jechała jako pasażerka, miał zderzenie czołowe. Maria Dzirbuk mówi o swojej rehabilitacji i o tym, skąd bierze do niej siły.
Co było dla Pani najtrudniejsze zaraz po wypadku?
Doznałam licznych obrażeń wewnętrznych i porażenia nóg. Pod względem fizycznym było bardzo ciężko. Ale najtrudniej było patrzeć, jak inni robią to, co wcześniej ja robiłam, a po wypadku już nie mogłam: żyją normalnie. Ja musiałam zmienić wszystkie swoje plany, a do tego przystosować się do uzależnienia od innych. Do tego, że potrzebuję pomocy od innych osób.
Rehabilitowała się Pani zarówno w ramach Narodowego Funduszu Zdrowia, jak i w Rehasport Clinic w Poznaniu. Jakie widzi pani różnice pomiędzy tymi opcjami?
W NFZ-cie rehabilitacja nie jest zła, ale system nie daje osobie niepełnosprawnej wystarczająco dużo czasu, żeby móc z niej w pełni skorzystać. W Rehasport Clinic jest czas, cierpliwość rehabilitantów, wszystko tak, jak trzeba. To świetna placówka rehabilitacyjna, jestem z niej bardzo zadowolona.
Zakwalifikowała się Pani do rehabilitacji w egzoszkielecie, prowadzonej przez partnera CPOP, firmę NeuroSana. Jak ją Pani ocenia?
Egzoszkielet sprawia, że lepiej czuję własne ciało, mogę używać mięśni, które nie mogą normalnie pracować. Dzięki niemu mózg przesyła więcej informacji do nóg. Mogę chodzić! Najtrudniejsze jest przystosowanie się do specyfiki egzoszkieletu, ponieważ każdy ma inny sposób poruszania się.
Rehabilitanci chwalą Pani motywację. Widać, że chce pani jak najszybciej wrócić do zdrowia. Bardzo dużo ćwiczy Pani również sama w domu, pomiędzy turnusami rehabilitacyjnymi. Skąd czerpie Pani determinację i wytrwałość?
Być może bierze się to stąd, że kocham sport i uwielbiam wyzwania. Zwłaszcza, gdy mogę pokazać, że kobiety są silne i potrafią góry przenosić. Motywują mnie również moje wrodzone przekonania, może nieco staroświeckie, o tym, że kto, jak nie ja, będzie bronić innych i im pomagać? Z domu wyniosłam systematyczność. Mieliśmy z rodzeństwem mnóstwo obowiązków przy zwierzętach, co bardzo dobrze wspominam.
Mama i cała rodzina niezwykle zaangażowali się w opiekę nad Panią. Ile znaczy takie wsparcie dla osoby poszkodowanej w wypadku?
Generalnie uważam, że w życiu najważniejsze jest poczucie, że jest się potrzebnym i kochanym. Tym bardziej w sytuacji ekstremalnie trudnej. Kiedy brakuje rodziny, kogoś bliskiego, życie jest puste i nie ma sensu. Dla osoby po wypadku bardzo ważne jest, żeby nie stracić własnego „ja’’.
Planuje Pani studia. Dlaczego chce Pani studiować akurat psychologię?
Zawsze o tym marzyłam. Od dziecka lubiłam analizować zachowanie i tok rozumowania innych ludzi. Tak zostało mi do dziś. Jestem dobrym słuchaczem. Nie wiem, czy będę w tym dobra, ale czuję, że właśnie teraz spełnię swoje marzenie i może, w przyszłości, pomogę innym.
Wózek inwalidzki, utrata możliwości poruszania się... Wszystko przez wypadek na motocyklu. Samochód zajechał mu drogę. W rehabilitacji motywowały go pasja muzyczna i wielka wola życia.
Czytaj więcejBył absolutnie na fali. Cieszył się młodością, rodziną. Spełniał marzenia: wygrał IV edycję telewizyjnego programu „Must be the Music”, koncertował z zespołem FBB, grał w teatrze, rozpoczął nagrywanie płyty. Wypadek motocyklowy, do którego doszło w czerwcu 2014 roku, wszystko zmienił. Wina leżała po stronie kierowcy samochodu, który nie ustąpił mu pierwszeństwa na drodze. Tomek musiał przeorganizować wszystkie swoje plany. W wyniku wypadku nie mógł się poruszać. Nie poddał się jednak i postanowił, że zrobi wszystko, by wrócić na scenę, do śpiewania. By odzyskać swoje życie.
W ramach Indywidualnego Planu Pomocy Tomek ma za sobą blisko 1000 godzin rehabilitacji, w tym ponad 240 godzin w egzoszkielecie. O własnych przeżyciach, postępach, chwilach trudnych i tych motywujących do dalszego działania pisze na blogu www.mamwyzwanie.pl.
– Powoli coś mi wraca. Jestem przekonany, że każda terapia, jaką przeszedłem, dała dobre efekty. Po kilku dniach z Michałem i Jurkiem, zacząłem czuć, że pracują mi wszystkie mięśnie w nogach, a nawet mogłem je bardzo delikatnie napinać i poruszać nimi. Jest to jeszcze słabiuteńkie, ale jest!!! Wierzę, że walka przynosi efekty – pisał na początku ćwiczeń w egzoszkielecie pod okiem doświadczonych terapeutów. – Warto było. Potrwa to jeszcze długo, ale światełko coraz lepiej oświetla tunel. W końcu wypędzę z niego ciemność i przejdę go całego. Dlatego pamiętajcie: wiem, że jest ciężko, ale musimy walczyć! Po wygranej czeka nas nagroda.
Dzieląc się swoimi doświadczeniami, Tomek pragnie zmobilizować również innych poszkodowanych oraz ich rodziny do walki o powrót do życia sprzed wypadku. Jego przykład pozwala uwierzyć, że to, co na początku wydaje się niemożliwe, może być realne. Tomek jest już samodzielny, jeździ specjalnie przystosowanym autem, nagrywa solową płytę i planuje kolejne koncerty. Realizuje swoja pasję, cieszy się życiem rodzinnym i wsparciem bliskich.
WARTO O SIEBIE WALCZYĆ - czytaj
jeszcze artykuł z portalu medme.pl
Tomasz „Kowal“ Kowalski, zwycięzca IV edycji „Must Be the Music”, uległ poważnemu wypadkowi na motocyklu. W wyniku poniesionych obrażeń jest sparaliżowany od pasa w dół.
Od blisko roku jeździ na wózku. Obecnie rehabilituje się przy użyciu urządzenia o nazwie egzoszkielet, które umożliwia mu chodzenie. Nam opowiada, jak ważny jest hart ducha w walce z przeciwnościami losu, o wsparciu rodziny, swoim blogu oraz o planach powrotu do śpiewania.
Medme: Jako jeden z nielicznych ludzi na świecie masz szansę korzystać z egzoszkieletu. Jak się w tym czujesz?
Cieszę się, że mogę się w ten sposób poruszać w pionie, prawie jakbym był zdrowy. To fantastyczne urządzenie rehabilitacyjne.
Czujesz jakiś dyskomfort, ból?
Już nie, początkowo trudno było się do tego przystosować, teraz już jest wszystko w porządku. Zawsze towarzyszą mi rehabilitanci, którzy znają się na tym sprzęcie doskonale.
Podobno wracasz do śpiewania?
To prawda, wracam do koncertów. Jeszcze na razie na siedząco, na wózku, bo gdy jestem w pionie to płuca nie pracują tak, jak kiedyś. Ale staram się trenować i liczę, że wkrótce głos wróci do poziomu sprzed wypadku.
Ile czasu przeznaczasz na ćwiczenie głosu?
Przyznam się, że za mało - jedna próba tygodniowo z moimi chłopakami z FBB, a poza tym codziennie troszkę się drę w swoich czterech kątach. Dmucham balony w ramach rehabilitacji układu oddechowego. Za to mnóstwo czasu poświęcam na rehabilitację ogólną, którą mam pięć razy w tygodniu. Bardzo mnie to mobilizuje.
Czujesz energię i power, że zaczynasz koncertować? Działa to na Ciebie mobilizująco?
Przyznam szczerze, że dla mnie najbardziej mobilizująco działa rodzina i ich wsparcie. To daje mi najwięcej energii do działania. To, że wracam na scenę jest ważne, ale wsparcie rodziny jest najważniejsze! Przyjdzie tata i powie: „Wstawaj i do roboty”. Mój tata jest warszawiakiem, przed wojną się tu urodził, ma silną, stabilną psychikę. Gdyby nie on i reszta najbliższych, to bym sobie nie poradził po tym wypadku. Rodzina ma dobre serca, i co najważniejsze - po prostu są przy mnie! Po tacie, całe szczęście, odziedziczyłem tę hardość i depresja mnie nie przytłoczyła. Od razu wziąłem się za ćwiczenia, a to właśnie czas od momentu wypadku jest najważniejszy w tym wszystkim.
Nie poddałeś się?
Nigdy nie wolno się poddawać, choćby nie wiem co. Oczywiście nie każdy może liczyć na wsparcie najbliższych, różne są przypadki. Ale trzeba walczyć o siebie, nawet wtedy, gdy jesteśmy sami. Gdy się poddamy, wtedy nasz los to pokój, sufit i smutek.
Piszesz swojego bloga. Co jest jego tematem?
Mój blog prowadzę na www.mamwyzwanie.pl. Tam opisuję swój przypadek, przemyślenia, etapy rehabilitacji, osobiste odczucia. Ktoś, kto tego nie przechodził, nie ma pojęcia jak to jest. Ludzie często mówią mi – „Wiem, co czujesz”. To przecież bzdura. Tylko ja wiem, co czuję. Staram się pokazać ludziom jak wygląda życie po takim wypadku. Jak się zmienia, co jest najważniejsze, z czego nie można rezygnować – chcę pokazać, że warto o siebie walczyć. Cieszy mnie, że sporo osób na niego zagląda i mam nadzieję, że choć jednej osobie w jakiś sposób pomogłem – coś podpowiedziałem, coś wyjaśniłem, może bardziej zmobilizowałem.
Nie możesz się doczekać koncertów, oklasków?
Chyba najbardziej brakuje mi energii, jaką daje publiczność. Mam nadzieję, że za jakiś czas będę mógł ją oddać, wszystkim tym, którzy naprawdę mnie cały czas wspierają dobrym słowem i są przy mnie mimo wszystko. To dla nich warto żyć i warto walczyć.
czytaj: https://www.medme.pl/artykuly/warto-o-siebie-walczyc,35874.html
Przed wypadkiem Pan Daniel prowadził aktywne życie zdrowego 25-letniego mężczyzny, pracował zawodowo jako budowlaniec, pasjonował się motoryzacją, uprawiał sport, trenował biegi i jazdę rowerem, uczęszczał na siłownię… Wywiad z Danielem Karolakiem i jego mamą Elżbietą Karolak.
Czytaj więcejJerzy nie pamięta wypadku. To był czwartek. Mąż pojechał samochodem po zakupy, żeby przygotować mi obiad, gdyż następnego dnia miałam wrócić z Belgii. Ja szykowałam się już do wyjazdu do Polski, gdy zadzwoniła siostra męża, że Jerzy miał wypadek, jest w ciężkim stanie i nie wiadomo, czy przeżyje.
Czytaj więcejCo Państwo zapamiętali z dnia wypadku w kwietniu 2013 r.? Co się wydarzyło?
Pani Katarzyna: Jerzy nie pamięta wypadku. To był czwartek. Mąż pojechał samochodem po zakupy, żeby przygotować mi obiad, gdyż następnego dnia miałam wrócić z Belgii. Ja szykowałam się już do wyjazdu do Polski, gdy zadzwoniła siostra męża, że Jerzy miał wypadek, jest w ciężkim stanie i nie wiadomo, czy przeżyje. Było to zderzenie czołowe z innym pojazdem, prowadzonym przez nietrzeźwego kierowcę. To był najgorszy dzień w moim życiu. Całą drogę do Polski modliłam się tylko, aby mąż przeżył.
Jakie obrażenia odniósł Pan Jerzy podczas wypadku?
Pani Katarzyna: Obrażenia były liczne i bardzo poważne. Uraz głowy powikłany wystąpieniem stłuczenia mózgu, obrzęk mózgu, liczne złamania twarzoczaszki, uraz klatki piersiowej powikłany ostrą niewydolnością oddechową, stłuczeniem i zapaleniem płuc, liczne złamania kości obu kończyn. Do tego padaczka pourazowa. Mąż bardzo dużo czasu spędził w szpitalu, aż 237 dni, na różnych oddziałach. Naprawdę jego stan był bardzo ciężki. Lekarze nie dawali mu żadnych szans na powrót do zdrowia.
Przed wypadkiem Pan Jerzy prowadził aktywne życie dojrzałego mężczyzny, ojca rodziny, pracował jako selekcjoner przy produkcji łożysk. Pani pracowała za granicą. Jakie ograniczenia w życiu codziennym spowodowało to tragiczne wydarzenie w Państwa życiu? Co było dla Państwa najtrudniejsze?
Pani Katarzyna: Przed wypadkiem wszystko układało nam się dobrze, niczego nam nie brakowało. Po wypadku świat nam się zupełnie zawalił. Wpłynęło to na całą rodzinę. Np. córka, która w maju miała zdawać maturę, nie zdołała do niej przystąpić. Musiała wraz ze mną opiekować się tatą. Mąż był w śpiączce miesiąc, a gdy próbowano go obudzić, nie odzyskał świadomości przez następne 8 tygodni. Przez ten czas obie go pielęgnowałyśmy, mówiłyśmy do niego, choć lekarze nie dawali nam nadziei. My ją za to miałyśmy. I udało się! Po trzech miesiącach mąż napisał na kartce, jak się nazywa, bo nie mógł mówić, miał rurkę tracheomiczną. Odżywiany był sondą do żołądka, ja przygotowywałam mu codziennie jedzenie. Jak wreszcie odzyskał świadomość, to okazało się, że ma zwężenie tchawicy, wtedy został przetransportowany helikopterem do Lublina. Niestety poprzez niedotlenienie jego stan znów się pogorszył – i znowu pojawił się strach o jego życie. Na szczęście obyło się bez kolejnej operacji, powoli wracał od świadomości i do zdrowia, ale bardzo schudł (ważył tylko 32 kg), miał przykurcze mięśni.
Pan Jerzy: Najtrudniejszym dla mnie było to, że nie mogłem się ruszać, chodzić i mówić normalnie. Bardzo się denerwowałem, że jestem utrudnieniem dla mojej żony, mojej rodziny, że nie mogę jej pomóc.
Jak Pan Jerzy trafił do współpracującej z nami Kliniki Rehasport w Poznaniu?
Pani Katarzyna: Ubezpieczyciel zaproponował nam pomoc i my się zgodziliśmy. CPOP zorganizowało najpierw konsultacje w Rehasport Clinic w Poznaniu, zapewniono nam transport sanitarny. Podczas tej diagnozy badało męża aż 9 specjalistów. Oczywiście zapewniono nam hotel z miłą obsługą. Lekarze bardzo dokładnie przeprowadzali badania męża, trwało to aż 2 dni. Potem zorganizowano mężowi rehabilitację, razem z jeździliśmy na nią najpierw transportem sanitarnym, a po kilku sesjach rehabilitacyjnych mąż poruszał się już o kulach. Potem jeździliśmy już wynajętym samochodem, a nie transportem medycznym. Najtrudniejsze było to, że mąż praktycznie potrzebował mnie przez 24h na dobę przy każdej sytuacji – nie mogłam za bardzo się ruszyć. Musiałam zrezygnować z wyjazdów za granicę do pracy.
Od kwietnia 2014 roku do kwietnia 2019 r. wraz z Rehasport Clinic zorganizowaliśmy dla Pana Jerzego aż 4 programy w ramach Indywidualnego Planu Pomocy (IPP), stworzonego przez eksperta CPOP. Obejmowały one nie tylko intensywną rehabilitację, ale także terapię psychologiczną i neurologopedyczną oraz terapię EEG Biofeedback. Same zajęcia indywidualne z fizjoterapeutą (praca manualna i ćwiczenia) to codzienna praca przez sześć dni w tygodniu po 3 godziny dziennie. Które z zajęć były najtrudniejsze dla Pana i dlaczego? Które przyniosły najlepsze rezultaty?
Pan Jerzy: Najtrudniejsze dla mnie były zajęcia indywidualne EEG Biofeedback, ponieważ były najbardziej wyczerpujące, powodowały duże pobudzenie mózgu, wracałem do hotelu bardzo zmęczony i od razu szedłem spać. Myślę, że ogólnie wszystkie zajęcie były bardzo mi potrzebne i każde z nich miało swój udział w moim powrocie do zdrowia i funkcjonowania w codziennym życiu. Było mi bardzo ciężko w czasie wykonywania ćwiczeń i terapii, ale mam wymierne efekty: chodzę, mówię, uśmiecham się oraz – co dla mnie ważne – pomagam żonie.
Czy rehabilitacja spełniła Państwa oczekiwania? Co udało się? Czy mąż odczuwa obecnie poprawę w funkcjonowaniu fizycznym i psychicznym? Specjaliści podkreślali dobry stan funkcjonalny p. Jerzego sprzed wypadku, jego bardzo dużą motywację i chęć rehabilitowania się oraz ogromne wsparcie ze strony rodziny i przyjaciół.
Pani Katarzyna: Rehabilitacja spełniła nasze oczekiwania, udało się dużo. Mąż trafił do Rehasportu na wózku, a wyszedł na własnych nogach! Wcześniej nie poznawał nikogo oprócz mnie, nie wiedział, gdzie jest, co robi, co się z nim działo wczoraj ani przed chwilą. Teraz wszystko pamięta, we wszystkim się orientuje. Mąż był bardzo skoncentrowany na ćwiczeniach, pracował bardzo sumiennie, walczył podczas każdej godziny rehabilitacji, nie poddawał się. To prawda, miał duże wsparcie od nas, mojej rodziny oraz od przyjaciół i znajomych z pracy. Odczuwa dużą poprawę w funkcjonowaniu fizycznym i psychicznym. Jesteśmy bardzo zadowoleni z Rehasport Clinic, z ich lekarzy, jesteśmy bardzo wdzięczni CPOP i wszystkim, którzy zajmowali się mężem. Wszyscy - lekarze, personel medyczny, fizjoterapeuci i nawet personel obsługujący - bez wyjątku nas wspierali, byli bardzo życzliwi i wyrozumiali, myślę, że wspólnie pracowaliśmy na sukces męża. Mąż chodzi, pomaga mi, na ile może, a po wypadku lekarze w szpitalu NFZ twierdzili, że nic już z niego nie będzie, że mąż będzie już roślinką.
Czy byli Państwo zadowoleni z opieki eksperta CPOP, a nawet 2 ekspertek (p. Agnieszki i p. Renaty), które się opiekowały panem Jerzym i nadzorowały cały proces? Na czym polegała ich rola?
Pani Katarzyna: Opieka ekspertek CPOP była bardzo dobra. Panie bardzo się starały pomagać w każdej trudnej sytuacji, dzwoniły, interesowały się mężem, przyjeżdżały do domu, aby porozmawiać, czy coś jeszcze potrzeba, czy mamy dobrą opiekę w Rehasporcie, czy zajmują się odpowiednio nami w hotelu, w którym mieszkaliśmy. Interesowały się, jak przebiega rehabilitacja, czy jest poprawa w funkcjonowaniu męża, czy wraca sprawność umysłowa, pamięć, czy mowa męża się polepsza. Osobiście jesteśmy bardzo wdzięczni CPOP za miłą i serdeczną opiekę.
Była Pani p. Katarzyno bardzo zaangażowana w proces rehabilitacji medycznej męża, bez Pani nic by się nie udało. Spędziła Pani razem z mężem 98 dni w Poznaniu na rehabilitacji. Co dla Pani było największym wyzwaniem i dlaczego?
Pani Katarzyna: Największym wyzwaniem dla mnie było, by mój mąż odzyskał sprawność, koordynacje ruchową, by mógł z powrotem funkcjonować psychicznie i fizycznie na najwyższym poziomie, jaki byłby możliwy. Od początku nie poddawałam się, bardzo dużo trudu i wysiłku włożyłam w męża rehabilitację. Po powrocie do domu z każdego kolejnego turnusu spędzonego w Rehasporcie w Poznaniu, nie dawałam mu odpocząć – musieliśmy ćwiczyć dalej, zwłaszcza mózg, trzeba było uczyć go pisać i czytać. Dostawałam od logopedy dużo zadań do wykonania z mężem w domu, nie zmarnowałam ani jednego dnia, pracowaliśmy sumiennie dzień w dzień, by pomóc mózgowi wrócić do sprawności. I to zadanie razem z lekarzami wykonaliśmy bardzo dobrze. Zrobiłam w moim odczuciu wszystko, by odzyskać mojego kochanego i kochającego mnie męża z powrotem. I udało się!
Renata Bomba – ekspert CPOP:
„Jako ekspert CPOP nadzorowałam program rehabilitacji pana Jerzego od września 2017 r. Już przy pierwszym spotkaniu w domu państwa Todys odczułam, że mimo tragedii, jaka dotknęła tę rodzinę, zarówno pani Katarzyna jak i pan Jerzy są osobami bardzo ciepłymi, życzliwymi, pozytywnie nastawionymi do świata i ludzi, bardzo oddanymi sobie. Droga, jaką przeszedł pan Jerzy, aby wrócić do zdrowia była bardzo trudna i niewątpliwie nie było łatwo. Jednak dzięki pomocy żony i jej ogromnego zaangażowania, pan Jerzy jest obecnie osobą samodzielną. Pani Kasia przez cały czas wspierała męża, była z nim obecna na każdych zajęciach, opiekowała się mężem w bardzo trudnych momentach. Pomiędzy turnusami w Rehasport dbała o to, aby mąż wykonywał zalecone ćwiczenia, „prowadziła” też jego terapię logopedyczną. Dla państwa Todys nie było przeszkodą, że rehabilitacja nie jest blisko domu, że muszą jeździć do Poznania. Ważne było to, żeby prowadzili ją specjaliści, którzy nie „przekreślili” pana Jerzego już na samym początku. Cieszę się, że państwo Todys zdecydowali się na program".
Wracał do domu na święta z pracy za granicą. Jazda busem trwała wiele godzin. Jednak do wypadku doszło na samym końcu podróży. Znajomy miał go podrzucić samochodem pod sam dom. Wszystko potoczyło się bardzo szybko: nagły poślizg, obrót autem, silne uderzenie, szpital. Rehabilitacja trwała bardzo długo - pozwoliła jednak wrócić do sprawności i aktywności
Czytaj więcej
To się stało w grudniu 2013 roku, tuż przed świętami. Cieszył się na powrót do rodziny po wielu miesiącach spędzonych w pracy za granicą, z dala od domu. Nie od razu do niego jednak dotarł. Karetką trafił do szpitala. Dziesięć dni spędził w śpiączce. Po powrocie do domu poznał, czym jest próba radzenia sobie z taką sytuacją na własną rękę. Zdecydował się na kompleksową pomoc, w tym wsparcie w poszukiwaniu pracy. Postanowił wrócić do szkoły, by zawalczyć o lepsze przyszłe szanse na rynku pracy.
Trzy dni przed Wigilią, w 2013 roku, ucierpiał Pan w poważnym wypadku samochodowym. Jak do niego doszło?
Wracaliśmy na święta z pracy w Niemczech. Cała droga busem minęła gładko. W Połańcu wysiadłem na stacji benzynowej, skąd zabrał mnie z kolegą jego szwagier. Był mróz, ślisko na drodze, krótki dzień. W pewnym momencie wpadliśmy w poślizg. Znajomy stracił panowanie nad kierownicą, obróciło nas w kółko, wpadliśmy do rowu i uderzyliśmy w mostek. Najsilniej uderzyło w tył samochodu, a tam właśnie siedziałem. Niewiele pamiętam z momentu wypadku. Z relacji innych osób wiem, że podobno wydostałem się z auta o własnych siłach, ale zaraz zasłabłem i zabrała mnie karetka.
W jakim był Pan stanie?
Miałem wieloodłamowe złamanie kości skroniowej, krwiak śródmózgowy w płacie czołowym i ciemieniowym, obrzęk mózgu. W szpitalu przeleżałem trzy tygodnie. Z czego dziesięć dni w śpiączce.
Zdecydował się Pan na rehabilitację medyczną we własnym zakresie. Jakie dała rezultaty?
Kiedy wróciłem do domu ze szpitala, przede wszystkim musiałem nabrać siły, żeby się w miarę swobodnie poruszać. Robiłem proste ćwiczenia, jakie zalecił mi lekarz. Kiedy trochę się wzmocniłem, zgłosiłem się do poradni logopedycznej, żeby poprawić mowę i umiejętności pisania. Ćwiczenia mózgu w tym okresie dały mi najwięcej. Od strony fizycznej pracowałem dalej. Szukałem pomocy w różnych poradniach rehabilitacyjnych. Były też wizyty u neurologa, psychologa, psychiatry… Dużo tego. Trzeba było samemu wszystko z sobą skoordynować. To trudne.
Zgłosiła się do Pana ekspertka CPOP. Jaką dostał Pan propozycję?
Kontakt z ekspertką, Renatą Bombą, od początku był nastawiony na szukanie rozwiązań najlepszych dla mnie, w mojej sytuacji. Przeszedłem terapię psychologiczną i neurologopedyczną. Wszystko po to, żebym mógł dojść do sprawności i jak najlepiej funkcjonować. Z kolei dzięki wsparciu Agnieszki Kisielewskiej, doradcy ds. zatrudnienia z ramienia CPOP, mogłem myśleć o powrocie do pracy. Indywidualny Plan Pomocy zmienił moje życie. Nie spodziewałem się tego.
Gdzie nastąpiła poprawa?
Praktycznie w każdej dziedzinie życia! Zmieniło się nawet moje podejście do załatwia różnych spraw. Łatwiej było mi na przykład napisać CV, pójść do lekarza, poruszać po obcym terenie. Rozwinąłem też umiejętności komunikacyjne, odnalazłem się wśród ludzi.
Dosyć szybko udało się Panu wrócić do pracy, w czym na pewno pomogła pańska duża motywacja. Ale co było najtrudniejsze?
W pewnym momencie miałem już dość siedzenia w domu. Chciałem znowu pracować, czuć się do czegoś przydatny. Logicznym krokiem była więc wizyta w Powiatowym Urzędzie Pracy. Jednak tam zderzyłem się ze ścianą, a konkretnie z urzędnikiem, który chyba nie był dobrze zorientowany ani wyszkolony w podejściu do ludzi. Przeżyłem ogromne rozczarowanie. Wtedy pomogła mi doradczyni ds. zatrudnienia, pani Agnieszka, którą skierowało do mnie CPOP. Ona właściwie zmusiła mnie do działania i do większej samodzielności w poszukiwaniu pracy.
Zanim doszło do wypadku, pracował Pan na wysokości jako monter izolacji. Po wypadku to było już niemożliwe. Jak się Pan zabrał za szukanie nowego fachu?
Pierwsza praca, która była dla mnie dostępna, to zatrudnienie w mojej poprzedniej firmie – zaproponowano mi pracę zdalną. Zdecydowałem się jednak na pracę magazyniera w innej firmie. Przede wszystkim jednak, po namowie żony, wróciłem do szkoły. Postanowiłem skończyć to, co kiedyś zacząłem: liceum ogólnokształcące. Mam nadzieję, że w przyszłości zdobędę dzięki temu lepszą pracę. Poza tym wyjście do ludzi, zmiana otoczenia, dobrze mi zrobiły.
Dojeżdża Pan do pracy trzydzieści kilometrów. Nie miał pan lęków związanych z jazdą samochodem?
Trochę, na początku, na szczęście dosyć szybko obawy minęły. Bardzo ważne było dla mnie, żeby znowu prowadzić samochód. Zawsze to lubiłem. Z czasem, po kolejnych przejechanych kilometrach, poczułem się na drodze zupełnie normalnie.
Jak wspierali Pana bliscy w trudnym okresie po wypadku?
We wszystkim pomagała mi żona: woziła mnie do lekarzy, pomagała w codziennych czynnościach. Wspierała mnie w każdej sprawie, z którą sam nie mogłem sobie poradzić. Rodzina i znajomi też poświęcili mi dużo czasu i zainteresowania. Zwłaszcza w związku z powrotem do szkoły, co było dla mnie wielkim przełomem po wypadku. Zorganizowanie sobie czasu, wzbudzenie chęci do nauki, do wyjścia do ludzi – to wszystko było dla mnie bardzo ważne, a bliscy o tym wiedzieli.
Co powiedziałby pan innym poszkodowanym o współpracy z CPOP?
Poleciłbym im ją z całym przekonaniem. Przede wszystkim za empatyczne podejście dla człowieka. Kontakt z paniami Renatą i Agnieszką był bardzo przyjazny. W każdej chwili obie były gotowe bez wahania mi pomóc. Zawsze umiały mnie podbudować, poradzić i rozwiązać problem. One i inne osoby, z którymi się zetknąłem poprzez CPOP, wykonują swoją pracę z przygotowaniem i pasją. Bardzo za to dziękuję.
We czwórkę jechali na rodzinne spotkanie. Pani Anita była za kierownicą, obok siedział mąż, z tyłu samochodu dwie córki. Poważny wypadek pokrzyżował plany nie tylko tamtego pamiętnego dnia, ale zaważył też na kolejnych latach życia kobiety i jej bliskich. Dzięki kompleksowej rehabilitacji może być ono znów aktywne.
Czytaj więcejWraz z mężem i córkami przeżyła zderzenie czołowe samochodu. Do wypadku doszło w październiku 2014 roku. Za sobą ma ponad dwa lata rehabilitacji. Przeszła drogę pełną bólu i zwątpienia, które stopniowo ustępowały nadziei. Podsycały ją kolejne pozytywne efekty realizacji Indywidualnego Planu Pomocy. Pani Anita nie wyobraża sobie pozostawania w domu, bez pracy. Z pełną determinacją chciała powrócić do pełnej aktywności w życiu, osobistym i zawodowym.
Do wypadku doszło już jakiś czas temu, jesienią 2014 roku. Czy tamto wspomnienie nadal jest żywe?
Bardzo. Tym bardziej, że dotyczy całej mojej rodziny. W zderzeniu czołowym ucierpiały moje dzieci i mąż, a ja byłam kierowcą... Jechaliśmy do wujka, który wtedy chorował na raka, na jego zaległe urodziny. Nagle samochód jadący z naprzeciwka wjechał na nasz pas ruchu. Byliśmy praktycznie bez szans. Miałam za mało czasu, by wykonać jakikolwiek manewr!
Jakie były skutki zderzenia?
Młodsza córka, wtedy sześcioletnia, na szczęście nie była poważnie ranna. Po trzech dniach mogła wyjść ze szpitala. Starsza, trzynastoletnia, pozostała w nim przez dwa tygodnie. Miała połamane żebra i uszkodzoną śledzionę. Mąż także ucierpiał. Ja po wypadku byłam w szpitalu jedenaście dni. Najtrudniejsze było dla mnie to, że na początku nie wiedziałam dokładnie, co mi dolega. Kiedy dowiedziałam się, że mam złamania trzonowe obu kości udowych, otwarte złamania obu rzepek, złamania żeber i wstrząs pourazowy, załamałam się…
W takich sytuacjach zwykle się mówi, że życie w jednym momencie wywraca się do góry nogami. Czy pani też tak to czuła?
Może to faktycznie banalnie brzmi, ale trudno lepiej ująć, co dzieje się po takim wypadku. Wcześniej byłam aktywna, pracowałam. Aż tu nagle stałam się osobą niepełnosprawną, leżącą w łóżku, uzależnioną od innych. W dodatku cała rodzina była w podobnej sytuacji. Wszyscy musieliśmy przestawić się na inny tryb. Zostałam bez pracy, a trzeba było rachunki popłacić, hipotekę… Bardzo się martwiłam, przeżywałam stres, że nie mogę opiekować się swoimi dziećmi. Nie mogłam nawet zająć się samą sobą, na przykład normalnie umyć, z jedną nogą w gipsie, drugą w ortezie. Pamiętam, że strasznie bolały mnie stopy. Mąż i córki mi je masowali, co było dla mnie krępujące.
W lipcu 2015 roku zdecydowała się pani na współpracę z CPOP w ramach Indywidualnego Planu Pomocy. Kto panią na to namówił?
Przekonała mnie pani Ula Gontarz z CPOP, opowiadając o innych poszkodowanych, którzy skorzystali z pomocy na koszt ubezpieczyciela i zdołali odzyskać sprawność. Od niej dowiedziałam się, że mogę pojechać na diagnozę do Rehasport Clinic do Poznania. Wtedy pomyślałam, że to dla mnie jedyna nadzieja. Przecież nie byłam w stanie chodzić! I miałam niedobre doświadczenia z rehabilitacją. W grudniu 2014 roku w ramach NFZ ściągnięto mi gips, a potem rehabilitowano zaledwie przez sześć tygodni. I koniec. Na pięć dni przed opuszczeniem ośrodka rehabilitacyjnego dopiero zaczęli mnie pionizować. Byłam załamana. Pół roku po wypadku wyjęli mi druty z kolan, które wychodziły mi przez skórę – bez żadnego znieczulenia. Nigdy tak nie krzyczałam z bólu, nawet przy porodach.
Co obejmował opracowany dla pani Indywidualny Plan Pomocy?
Był kompleksowy, bo dotyczył nie tylko leczenia i rehabilitacji medycznej, ale też wsparcia psychologicznego i pomocy w powrocie do pracy. Początkowo miał trwać dziesięć miesięcy, a trwał dwadzieścia pięć. Po drodze była operacja, w maju 2016 roku, co wydłużyło rehabilitację. Przeszłam szesnaście turnusów rehabilitacyjnych w Rehasport Clinic. Ostatni etap ukończyłam w lipcu 2017 roku.
Fizycznie stanęła pani na nogach. A co z psychiką? Jak uporała się pani z traumą po wypadku?
Jedno z drugim ściśle się wiąże. Od początku źle reagowałam na słowo „szpital”. Miałam duże dolegliwości bólowe, byłam pełna zwątpienia, czułam się sfrustrowana. W takim stanie trafiłam do Poznania na diagnozę. Pojechałam razem z mężem, zapewniono nam transport sanitarny. Na miejscu zetknęłam się z zupełnie innym rodzajem diagnostyki. Już nie badał mnie, jak w NFZ, sam ortopeda, ale cały zespół specjalistów. Był ortopeda, neurolog, rehabilitant, psycholog i lekarz, który prowadził mnie od początku do końca rehabilitacji. Przez cały czas miałam też tego samego rehabilitanta. Od niego usłyszałam: „Rehabilitacja będzie bardzo bolesna, ale będzie pani chodzić”. To dodało mi sił.
Uwierzyła pani, że może być tylko lepiej?
Kiedy zakwalifikowałam się do programu medycznego, ucieszyłam się, ale jeszcze nie dowierzałam. Wiara i nadzieja przyszły wtedy, kiedy zaczęłam odczuwać poprawę swojego stanu. Podczas turnusów rehabilitacyjnych w Rehasport Clinic w Poznaniu korzystałam z pomocy pani psycholog. Mogłam jej się wyżalić, opowiedzieć o swoich problemach. Uporałam się z lękiem przed jazdą samochodem. Jako pasażer - niestety - nadal odczuwam strach. Ale jestem w stanie bez obaw sama prowadzić auto na krótkich trasach.
Wykorzystała pani, jak to określają eksperci, cały swój potencjał rehabilitacyjny. Pozostały jednak dolegliwości bólowe. Dlaczego mimo wszystko chciała pani wrócić do pracy?
Nie wyobrażam sobie innego scenariusza. Jestem w pełni samodzielna w czynnościach samoobsługowych i aktywnościach dnia codziennego, prowadzę samochód. Mogę nareszcie opiekować się swoimi dziećmi, co dla mnie jako matki jest najważniejsze. Chcę jednak w pełni korzystać z życia. Przede mną jest jeszcze zabieg na kolana, bo nadal czuję ból, zwłaszcza przy chodzeniu po schodach czy siadaniu. Ale uważam, że to nie przeszkodzi mi w pracy.
Zdaniem naszego doradcy ds. zatrudnienia, Agnieszki Telegi, ma pani dużo mocnych stron i w związku z tym spore możliwości podjęcia pracy w innym zawodzie niż dotychczas. Pani jednak postanowiła wrócić do swojego pracodawcy. Dlaczego?
Ten powrót mam już za sobą, bo od października 2017 roku znowu pracuję. Cieszę się, lubię swoją pracę, panuje w niej dobra atmosfera. Przed wypadkiem pracowałam w tym samym miejscu przez cztery lata i chyba się sprawdziłam, skoro szefowa na mnie poczekała. Wcześniej byłam sprzedawcą, teraz jestem kucharzem. Wprawdzie pani Agnieszka mówiła, że mogłabym pracować nawet w biurze, ale nie zdecydowałam się na to ze względu na spore dojazdy. Poza tym chyba nie pasuje mi taka praca, bo trzeba np. w niej wyglądać elegancko, a ja boję się założyć buty na obcasie. Nogi są dla mnie najważniejsze! Na zimę kupiłam sobie nawet kolce, żeby tylko bezpiecznie chodzić i nigdzie się nie pośliznąć.
Jak ocenia pani współpracę z ekspertem CPOP, Urszulą Gontarz ?
Jak dobrze, że jest taka osoba! Od początku wspierała mnie emocjonalnie i pomagała również pod względem informacyjnym. Mówiła na przykład, jak mogę się ubiegać o środki na likwidację barier architektonicznych w mieszkaniu i jak zdobyć dofinansowanie. Przez cały czas regularnie do mnie dzwoniła i motywowała w trudnych momentach, choćby przed operacją. Mogłam się jej zwierzyć i poradzić.
Co, z perspektywy własnych doświadczeń, może pani powiedzieć innym poszkodowanym?
Każdemu poleciłabym taką rehabilitację. Warto ją przejść, nawet prywatnie, jeśli nie na koszt ubezpieczyciela. W moim przypadku rehabilitację w Rehasport Clinic sfinansowała ERGO Hestia, ale – o ile się orientuję – jeszcze nie wszyscy ubezpieczyciele współpracują z CPOP. Osobiście bardzo cenię wszystkie osoby, z którymi się zetknęłam, zarówno ze strony CPOP, jak i ERGO Hestii. Spotkania i rozmowy z nimi dużo mi dawały. Nie czułam się pozostawiona samej sobie.
W pracy konwojenta ochrony jazda samochodem to codzienność. W lutym 2015 roku pan Grzegorz razem z kolegą z pracy ucierpieli w bardzo poważnym wypadku drogowym. W jednej chwili dorosły mężczyzna stał się całkowicie zależy od pomocy innych. Był zdany na biskich, widział poświęcenie swojej rodziny.
Czytaj więcejTo był dzień, jak co dzień. Pan Grzegorz razem z kolegą jechali do kolejnego miejsca, w którym mieli wykonać służbowe obowiązki. Doszło do poważnego wypadku samochodowego, po którym lekarze dawali mu niewielkie szanse na dalsze życie. Ale on chciał nie tylko żyć, ale ponownie stanąć na nogi, pracować, być niezależny. By zrealizować te cele, potrzebował kompleksowego wsparcia. Zmienił swoje patrzenie na świat. Dzisiaj mówi, że każdemu, kto znalazłby się w podobnej sytuacji, może doradzić tylko jedno.
Co pamięta Pan z wypadku?
Samochodem jechałem jako pasażer. Siedziałem obok kierowcy. Nagle jadący z naprzeciwka bus znalazł się na naszym pasie. Z impetem w nas uderzył. Nie pamiętam szczegółów, bo momentalnie straciłem świadomość. Wszystko opowiedzieli mi później bliscy i kolega, który jechał razem ze mną. Po wypadku żona usłyszała od lekarzy, że mam trzy procent szans na przeżycie!
Przez dwa tygodnie był Pan nieprzytomny…
Mniej więcej. Z czego dziewięć dni spędziłem na OIOM-ie. Miałem siedemnaście złamań, wszystkie żebra pogruchotane. Mój staw skokowy wyglądał jak puzzle do składania. Lewe biodro wyskoczyło mi z panewki. Nos też nie był na swoim miejscu. Do tego rany szarpane łokci, silne stłuczenie barku… Kiedy odzyskałem świadomość, nie mogłem mówić z powodu rurki wetkniętej w gardło. To było okropne: zero kontaktu z ludźmi! Na migi próbowałem się porozumieć i dowiedzieć się, co stało się z moim kolegą, kierowcą, czy przeżył wypadek.
Pańska starsza córka przerwała naukę w technikum, żeby się Panem opiekować. To duże poświęcenie… Jakiej pomocy pan wymagał?
Potrzebowałem wsparcia we wszelkich codziennych czynnościach. Dostałem zgodę na wyjście ze szpitala, rodzina wypożyczyła dla mnie do domu specjalistyczne łóżko. Żona musiała wrócić do pracy, więc faktycznie córka zrezygnowała ze szkoły, żeby być przy mnie. Jestem za to bardzo wdzięczny. Największym problemem były dla mnie czynności fizjologiczne. Ja, dorosły facet, musiałem prosić kogoś o wyniesienie kaczki. Bardzo źle działało to na moją psychikę.
Narzekał Pan na opiekę ortopedy i rehabilitację w ramach NFZ. Dlaczego?
Moja pierwsza wizyta u lekarza po wyjściu ze szpitala była zarazem ostatnia. Ortopeda od razu chciał mi usztywnić straw kolanowy. Bardzo źle to wspominam. Znajomi doradzili mi, żeby spróbować się rehabilitować, znaleźć prywatnie fizjoterapeutę. Na rehabilitację w ramach NFZ czekałem bardzo długo.
I wtedy pojawiła się perspektywa rehabilitacji oferowanej przez CPOP…
Kiedy zadzwoniła do mnie pani Ula Gontarz, ekspert CPOP, w ogóle nie musiała mnie do czegokolwiek namawiać. Sam już wiedziałem, że rehabilitacja jest dla mnie najważniejsza, żeby nie dopuścić do utrwalenia następstw wypadku i tak dalej. Zależało mi, żeby odzyskać samodzielność. Nie chciałem dłużej być zdany na pomoc bliskich mi osób. Wcześniej trafiłem w końcu na rehabilitację w ramach NFZ do centrum rehabilitacyjnego na Śląsku. Nie powiem, starali się, ale to nie to samo, co w Rehasporcie!
Na czym polega ta różnica?
Przede wszystkim w Rehasport Clinic w Poznaniu zajmował się mną zawsze ten sam fizjoterapeuta. Dużo odbyłem tam turnusów, dowoziła mnie żona. Dbano tam o wszystkie udogodnienia. Po pewnym czasie zdecydowano, że mogę rehabilitować się bliżej Zabrza, gdzie mieszkam – w Licencjonowanym Ośrodku Rehabilitacji Rehasportu w Gliwicach. Skorzystałem z tej możliwości, było mi wygodniej. Ufałem swoim rehabilitantom, którzy byli wobec mnie cierpliwi i życzliwi. Czułem się zaopiekowany.
W październiku 2015 roku podpisał Pan zgodę na Indywidualny Plan Pomocy i współpracę z CPOP w ramach aktywizacji zawodowej. Dlaczego zdecydował się pan na ten krok?
Bardzo chciałem wrócić do życia sprzed wypadku i do pracy w ochronie, którą wcześniej bardzo lubiłem. Obawiałem się jednak, że po wypadku mogę ją źle znosić, zwłaszcza szybkość działania na dotychczasowym stanowisku. Zdecydowałem, że poszukam czegoś innego. Dlatego potrzebowałem wsparcia.
Na czym polegała pomoc w Pańskim powrocie do pracy?
Razem z panem Rafałem, doradcą do spraw zatrudnienia, szukaliśmy różnych pomysłów i sprawdzaliśmy, jak się one mają do rzeczywistości. Pomoc była bardzo cenna, bo praktycznie przez trzy lata byłem oderwany od realiów rynku pracy, skupiałem się całkowicie na powrocie do zdrowia. Rozważałem uruchomienie własnej działalności gospodarczej, razem z żoną. Jednak po przeanalizowaniu wszystkich „za” i „przeciw” postanowiłem, że wrócę do zawodu pracownika ochrony.
Dopiął Pan swego. W październiku 2017 roku ponownie podjął pan pracę.
Tak, ale u innego pracodawcy i na innym stanowisku. Nie jestem już konwojentem. Ochraniam stadion. Wprawdzie jestem kibicem piłkarskim, ale nie zaryzykowałbym ochrony meczów. Przez pierwszy miesiąc przestawiałem się z osoby, która leżała często w łóżku, na tryb życia kogoś, kto wstaje rano i zajmuje się swoimi obowiązkami. Lekko nie jest, ale powoli wracam do normalności.
Czy namawiałby Pan inne osoby poszkodowane, żeby skorzystały ze współpracy z CPOP w ramach indywidualnych planów pomocy (IPP)?
Zdecydowanie tak! Jeżeli ktoś proponuje pomoc, to nie można jej odrzucać! A trzeba zaznaczyć, że wsparcie CPOP jest fachowe i konkretne. Pani Ula była przez cały czas do mojej dyspozycji, odpowiadała na każde moje pytanie. Często dzwoniła, pytała, czy jestem zadowolony z pomocy, czy robię postępy w rehabilitacji. Fajnie, jak człowiek wie, że jest ktoś, kogo interesuję, kto o mnie myśli i życzy mi dobrze.
Co zmieniło się w Pańskim życiu po wypadku?
Dla mojej psychiki chyba najważniejszym momentem był ten, kiedy zobaczyłem innych pacjentów. Pomyślałem sobie: człowieku, nie jest z tobą tak źle, dasz radę, chodzisz, jak chodzisz, ale chodzisz! Nie ma co użalać się nad sobą, trzeba cieszyć się, że tylko tak się ten wypadek skończył. Doceniam życie, cieszę się, że jestem sprawny. Całkowicie zmieniło się moje widzenia świata, nie przejmuję się już drobiazgami. Wkrótce biorę się za remont mieszkania. Staw skokowy nie jest co prawda jeszcze w pełni sprawny, przy dłuższym chodzeniu zaczyna mi przeszkadzać. Ale na szczęście nie muszę chodzić 10 kilometrów piechotą. Może będę robić ten remont długo, ale go zrobię!
Jak zawsze, przed wejściem na jezdnię, ostrożnie się rozejrzała. Mimo to nie uniknęła poważnego wypadku. Ma za sobą długą i wymagająca rehabilitację. Nadal pracuje nad tym, by zachować jak największą samodzielność. Chce cieszyć się życiem.
Czytaj więcejSamego momentu wypadku właściwie nie pamięta. Wie jedynie, że po pasach przechodziła przez jezdnię. Spokojnie przepuściła dwa samochody, zrobiła krok naprzód. Wtedy uderzyło ją rozpędzone auto. Ma za sobą kilka poważnych operacji oraz wieloetapową rehabilitację. Dzięki nim dziś znowu chodzi samodzielnie. Nie zamierza przestawać ćwiczyć. Nie chce zaprzepaścić tego, co z tak wielkim wysiłkiem osiągnęła.
Wydawałoby się, że był to dzień, jak co dzień. Już po zmierzchu, kwadrans przed osiemnastą, 29 stycznia 2015 roku. Ta data na zawsze jednak pozostanie w jej życiorysie początkiem nowego życia. Trudnego, mozolnego powrotu do sprawności. Okresu próby i poszukiwania w sobie samej największej determinacji. Niezbędnej, by z sukcesem przejść przez rehabilitację. Osiągnęła efekty, z których jest dumna.
- Pamięta Pani swój wypadek?
- Czasem wracam do tego momentu myślami, ale nie jestem w stanie odtworzyć dokładnie, co się wtedy po kolei działo. To był zwykły dzień, niczym specjalnym się nie wyróżniał, wracałam do domu od rodziny, było już ciemno. Wydawało mi się, że idę bezpiecznie. Jak zawsze rozejrzałam się, spojrzałam, czy coś jedzie. Kiedy wyszłam na jezdnię, na przejście dla pieszych, stało się. Poczułam straszny ból, nie wiedziałam, co się dzieje. Pogotowie zabrało mnie na SOR.
- Kiedy zdała sobie Pani sprawę, w jakim jest stanie?
- Minęły godziny. Najpierw czekanie, potem badania, w końcu znalazłam się na OIOM-ie. Byłam w opłakanym stanie: miałam złamanych sześć żeber po prawej stronie, dwa barki i prawą nogę. Przeszłam operację. Towarzyszył mi wielki ból. Czułam się bezsilna i psychicznie załamana. Myślałam, co dalej? Nie zdążyłam sobie jeszcze poradzić z tymi myślami, kiedy po 20 dniach pobytu w szpitalu zostałam przewieziona do domu. To było straszne! Pielęgniarze położyli mnie na łóżko i odjechali. Proszę to sobie wyobrazić: leżę jak przysłowiowa kłoda, mam zdrutowane dwa barki i posklejaną nogę, w głowie huczy pytanie – co dalej?
- No właśnie, co dalej?
- Nie można liczyć na cud! Trzeba wziąć się w garść. Brzmi banalnie, ale tak właśnie jest. Trudno jednak poradzić sobie bez pomocy. To praktycznie niemożliwe.
- Pani bardzo pomogła córka…
- Tak, już jej natychmiastowy przyjazd do szpitala i obecność przy mnie trochę dodały mi otuchy. Potem córka dojeżdżała do mnie po 60 kilometrów w jedną stronę, żeby zmieniać mi opatrunki, robić zastrzyki, przygotowywać posiłki, wozić na konsultacje lekarskie. W każdej chwili była pod telefonem, mogłam na nią liczyć. Zresztą na własnych rodziców i innych bliskich – również. Takie wsparcie jest bardzo ważne.
- Kilka miesięcy po wypadku otrzymała Pani od CPOP propozycję rehabilitacji w Rehasporcie. Jaka była Pani reakcja?
- W pierwszej chwili przestraszyłam się. Nie wiedziałam, jak to wszystko będzie wyglądało. Obawiałam się wysiłku, trudności, przecież ledwie chodziłam o kulach. Mimo to postanowiłam spróbować. I nie zawiodłam się! Otoczono mnie wspaniałą opieką. Bardzo dobrze wspominam wszystkie kontakty z lekarzami. Rehabilitację zaczęłam w listopadzie 2015 roku. Znowu zawiozła mnie tam córka. Pamiętam, że spojrzała na mnie i powiedziała z przekonaniem: „Mamo dasz radę”.
- Miała rację!
- Rzeczywiście. Posuwałam się, powoli, ale do przodu. Dałam z siebie chyba więcej niż 100 procent. Łącznie rehabilitacja objęła aż dwanaście etapów realizowanych w Poznaniu, następnie osiem etapów w Licencjonowanym Ośrodku Rehabilitacyjnym Rehasport Clinic w Inowrocławiu, znacznie bliżej mojego miejsca zamieszkania, co było bardzo wygodne. Przeszłam też trzy kolejne operacje, barku i nogi, w Rehasport w Poznaniu. Jestem ogromnie wdzięczna za to, czego dokonali lekarze: dr Piotr Ogrodowicz, dr Aleksander Koch i dr Łukasz Bartochowski.
- Poprawiała się Pani sprawność fizyczna, a jak było z psychiką?
- Jedno z drugim bardzo się wiąże. Jadąc na każdą kolejną operację, czułam się już pewniejsza i silniejsza. Ogromne znaczenie miało, z jakimi ludźmi stykałam się na każdym kroku. Ze wspaniałymi pielęgniarkami i obsługą szpitalną, z fantastycznym podejściem do pacjenta. Miałam kilku rehabilitantów Rehasporcie i każdy z nich odnosił się do mnie serdecznie, profesjonalnie, bardzo indywidualnie. Po prostu – rewelacja! Zwłaszcza w porównaniu do moich wcześniejszych doświadczeń w ramach NFZ.
- Czy dziś może Pani już powiedzieć, że rehabilitację ma za sobą?
- Absolutnie nie. Nadal systematycznie ćwiczę w domu, nie wolno mi przestawać, by nie zaprzepaścić postępów, które udało mi się osiągnąć. A zrobiłam naprawdę dużo: mogę samodzielnie poruszać się po domu i okolicy, bez asekuracji kul łokciowych. Sięgam na najwyższą półkę. Oczywiście, barki i noga pozostaną mniej sprawne niż przed wypadkiem. Najważniejsze jest jednak to, że chodzę i mogę rękoma wykonywać różne codzienne czynności.
- Jaką ocenia Pani rolę ekspertki CPOP w tak długotrwałym procesie, jakim była dotychczasowa rehabilitacja?
- Przez cały czas bardzo się mną interesowała, miałyśmy regularny kontakt. Dzwoniła do mnie, pytała, jak się czuję, jak idzie rehabilitacja, czy jestem zadowolona, czy taksówka podjeżdża pod hotel na czas, żebym mogła zdążyć na ćwiczenia. Czułam, że jest tym naprawdę zainteresowana i pilnuje wszystkich szczegółów. Nigdy nie było żadnych problemów czy niedomówień, wszystko wyjaśniała i prowadziła mnie przez całą procedurę. Wiedziałam, że ja też mogę do niej zadzwonić w każdej chwili. A przy tym bardzo mnie motywowała, zwłaszcza przed operacjami. Wykazywała się dużą wrażliwością w kontaktach ze mną. Obok doskonałych lekarzy i rehabilitantów pani Agnieszka z CPOP odgrywała rolę kluczową. Wszystkim bardzo dziękuję. Dzięki ich pracy wykorzystałam, jak to się mówi, cały swój „potencjał rehabilitacyjny”. Z całym przekonaniem mogę polecić taką pomoc innym ludziom, których dotknie poważny wypadek.
Tamtego lipcowego poranka pani Mariola nigdy nie zapomni. Kiedy przechodziła przez jezdnię, wjechał w nią samochód. W szpitalu nie poznała samej siebie. Zdecydowała się jednak na rehabilitację, po której wróciła do pracy w przedszkolu. Nawet nie chce myśleć o emeryturze.
Czytaj więcejWjechał w nią samochód. Właśnie przechodziła na drugą stronę ulicy, prowadząc rower, którym dojeżdżała do pracy w przedszkolu. Tamten lipcowy poranek zmienił w życiu Pani Marioli bardzo dużo, ale nie wszystko: pozostała twarda i uparta. Podczas długiej i trudnej rehabilitacji nie poddawała się. Za wszelką cenę chciała wrócić do aktywności zawodowej i bycia wśród ludzi.
To był ostatni dzień pracy przed urlopem: 31 lipca 2013 roku. W sierpniu miała zacząć zasłużone wakacje. Do celu jednak nie dotarła. Karetką, prosto z miejsca wypadku, trafiła do szpitala. Pani Mariola spędziła w nim cztery tygodnie, połamana i przykuta do łóżka. Po powrocie do domu rehabilitowała się przez ponad dwa miesiące w ramach NFZ. To było za mało, by odzyskać sprawność niezbędną w codziennym życiu i pracy. Zdecydowała się na pomoc CPOP. Z tego, czego nauczyli ją rehabilitanci, korzysta przez cały czas.
- Pamięta Pani moment wypadku?
- W szczegółach! Tego się nie da zapomnieć… Nie było jeszcze ósmej rano, jechałam do przedszkola, gdzie pracowałam jako opiekunka. Zsiadłam z roweru i właśnie przechodziłam przez jezdnię, gdy wjechał we mnie samochód. Kierowca się zagapił i po prostu mnie nie zauważył! Wyskoczył z samochodu, ale nie zaciągnął hamulca, pewnie ze stresu, i samochód jeszcze raz przejechał po kostce mojej lewej nogi. Pamiętam, jak leżałam w karetce. Nie zdawałam sobie wtedy sprawy z tego, w jak ciężkim byłam stanie. Nie czułam, że mam złamaną rękę i nogę, zmiażdżone obie kostki, pęknięty oczodół i uszkodzoną twarz. Swoje nogi zobaczyłam dopiero po operacji. Przerażający widok. Były całe czarne, brudne, bo w chwili wypadku upadłam na żużel na drodze.
- Jak minęły te cztery tygodnie w szpitalu, które nastąpiły potem?
- To był straszny okres w moim życiu… Przez dwadzieścia cztery godziny na dobę leżałam w łóżku, w upalnej szpitalnej sali, z pięcioma innymi pacjentkami w równie nieciekawej sytuacji, co ja. Proszę to sobie wyobrazić: noga w gipsie na wyciągu, cewnik przez dwa pierwsze tygodnie, zero ruchu. A dookoła ludzie byli na wakacjach!
- Wieści od lekarzy też nie były pocieszające…
- Tak, usłyszałam, że mam bardzo słabe wyniki badania krwi. Wpadłam w histerię, a lekarz podpowiedział mi, że najlepiej będzie, jak ktoś odda dla mnie krew. No i oddawali! Zgłosiło się kilkanaście osób: koleżanki i koledzy z pracy, znajomi… Nie przypuszczałam, że mogę liczyć na takie wsparcie z ich strony. Czekała mnie jeszcze operacja plastyki twarzy…
- Dlaczego w końcu się Pani na nią nie zdecydowała?
- Kiedy dwa tygodnie po wypadku zobaczyłam się w lustrze, byłam przerażona... Lekarze jednak nie dawali gwarancji, że po operacji będzie lepiej. Dlatego odmówiłam. Może, gdybym miała 20 lat, byłabym bardziej zmotywowana kwestią wyglądu. Ale tuż przed emeryturą nie chciałam ryzykować.
- Co się działo po Pani powrocie ze szpitala?
- Znowu były bardzo ciężkie chwile. W domu nic nie było przygotowane do tego, by funkcjonowała w nim osoba praktycznie non stop leżąca w łóżku. Ale stopniowo, powoli, wszystko się zmieniało: koleżanka załatwiła mi specjalistyczne łóżko, syn – wózek inwalidzki, kupiliśmy basen i tak jakoś funkcjonowałam prze dwa miesiące. Przychodziła do mnie pielęgniarka i zmieniała opatrunki. A ja naiwnie myślałam, że jak poleżę przez jakiś czas, to potem wstanę i wszystko będzie w porządku, jak przed wypadkiem. Nic z tych rzeczy!
- Jak wyglądała rehabilitacja w ramach NFZ?
- Codziennie przychodziła rehabilitantka i przez 45 minut ćwiczyłam pod jej okiem. Trwało to ponad dwa miesiące. Było ciężko, ale zaciskałam zęby. Postanowiłam, że muszę stanąć na nogi. Uczyłam się chodzić od początku, a wcześniej – jeździć wózkiem. Miałam łzy w oczach, ale wstawałam i ćwiczyłam. Od wypadku sporo schudłam. Potem dostałam zasiłek rehabilitacyjny z ZUS i pojechałam na trzy tygodnie do sanatorium. Zgłosiłam się do lekarza medycyny pracy, bo chciałam wrócić do pracy.
- Dlaczego?
- Miałam dość siedzenia w domu. Mimo, że nadal odczuwałam ból, chciałam coś robić, ruszyć się. Przyjęto mnie z powrotem do przedszkola w marcu 2015 roku, ale na mniej wymagające stanowisko – już nie opiekunki, ale pomocy w kuchni. Łatwo nie było. Przy wielu czynnościach – i w pracy, i w domu – miałam dużo ograniczeń ruchowych. Nie mogłam samodzielnie umyć okien, zawiesić firanek, a nawet do końca się ubrać. Potrzebowałam pomocy we wszystkich domowych pracach. Poruszanie się też nadal było sporym kłopotem.
- Wtedy zgłosiło się do Pani CPOP. Jednak nie od razu chciała Pani skorzystać z tej oferty?
- Bałam się. Nie byłam pewna, czy jestem gotowa na rehabilitację. Jednak ekspertka CPOP , Agnieszka Zalewska-Wiśniewska, przekonała mnie, żeby skorzystać z pomocy finansowanej przez ubezpieczyciela. To wspaniała osoba, zawsze uśmiechnięta i profesjonalna. Pomogła mi podjąć decyzję, opowiadając o innych poszkodowanych, którym rehabilitacja w ramach CPOP pomogła w lepszym funkcjonowaniu. Wtedy pomyślałam, że faktycznie, jestem jeszcze młoda, mam dla kogo żyć i warto spróbować.
- Pani rehabilitacja w Fabryce Zdrowia w Warszawie trwała półtora roku. Co pomogło robić postępy?
- Przede wszystkim ludzie. Rehabilitanci są mili, sympatyczni, zaangażowani. Poświęcają dużo sił swoim podopiecznym. Czułam się wśród nich jak w rodzinie. Pani Agnieszka regularnie do mnie dzwoniła, pytała o postępy, o problemy, podtrzymywała mnie na duchu. Słuchała uważnie, a ja potrafię dużo mówić! To właśnie dzięki ludziom byłam w stanie przez tak długi okres, kilka razy w tygodniu, jeździć do Warszawy na zajęcia. Jeszcze dzisiaj dzwonią do mnie i pytają, czy czegoś mi nie potrzeba. Utrzymujemy kontakt, z niektórymi osobami zaprzyjaźniłam się, rozmawiamy o różnych rzeczach, nie tylko o zdrowiu. Ale ten temat też jeszcze wróci, bo mam zaplanowaną operację kręgosłupa, więc będę potrzebować dalszej rehabilitacji.
- Jak rehabilitacja poprawiła Pani codzienne funkcjonowanie?
- Mogę wykonywać praktycznie wszystkie prace domowe i ogrodnicze. Potrafię sama wejść do wanny, co wcześniej było trudne i bardzo bolesne. Zwiększyła się siła moich mięśni, mogę sprawniej chodzić, a nawet podbiec do autobusu! Rodzina kupiła mi kijki do nordic walking i deskorolkę – nie, nie jeżdżę na niej, ale wykonuję pewne ćwiczenia, których nauczyli mnie rehabilitanci.
- Wsparcie rodziny to ważny element rehabilitacji, jednak czasem bliscy sami nie wiedzą, jak pomóc osobie poszkodowanej. Jak było w Pani przypadku?
- Rodzina ogromnie mi pomogła! Kiedy wróciłam ze szpitala, mąż zwalniał się wcześniej z pracy, i pomagał mi w prozaicznych czynnościach. Nosił mnie do łazienki i tak dalej, bardzo przez to schudł… Potem woził mnie na rehabilitację. Córka robiła zakupy, koleżanki przynosiły obiady. Syn też się włączył. Jestem bardzo wdzięczna wszystkim za pomoc. Sama starałam się odwdzięczyć i pomóc innym – podczas rehabilitacji musiałam wziąć półroczną przerwę, żeby zaopiekować się ojcem chorym na raka i po udarze. Bez wsparcia ze strony innych nie dałabym sobie z tym wszystkim rady.
- Jak przyjęto Panią z powrotem w pracy?
- Mam duże wsparcie od koleżanek i od przełożonej. Wszystkie nie mogą się nadziwić, że wróciłam tak szybko. Znajoma dopiero teraz przyznała się do tego, że wtedy, na początku, kiedy odwiedziła mnie w szpitalu, powiedziała : „Słuchajcie, Mariola chodzić już nie będzie…”. A ja zawsze byłam zawzięta i uparta. Musiałam postawić na swoim, że będę chodzić i wrócę do pracy.
- A co z emeryturą?
- Nigdzie się nie wybieram! Właściwie mogłabym przejść na emeryturę za kilka miesięcy, ale nie usiedzę w domu. Po prostu muszę z niego wyjść, mam duży apetyt na życie. Taka już jestem – kiedy się zmęczę, to odpoczywam pół godziny i zaraz dalej coś robię. Poza tym ja moją pracę bardzo lubię. Jest ona dla mnie formą rehabilitacji i spełnia potrzebę kontaktu z ludźmi.
Po poważnym wypadku na budowie trafił na wózek inwalidzki. Mimo to nie zrezygnował z samodzielności, która jest dla niego bardzo ważna. Pracuje i studiuje. Wybiera się na kurs prawa jazdy.
Czytaj więcejBędąc studentem socjologii, dorabiał, jako pomocnik, na budowie. Właśnie tam, w maju 2012 roku, doszło do nieszczęśliwego wypadku. Wystarczyła chwila nieuwagi innego pracownika, by Bartka przygniotła ciężka drabina, spadająca z rusztowania. Uraz kręgosłupa i inne obrażenia, jakich doznał, oznaczały jedno: wózek inwalidzki.
Przez osiem miesięcy rehabilitował się pod okiem instruktorów Fundacji Aktywnej Rehabilitacji. Skorzystał z doradztwa zawodowego i aktywizacji zawodowej oferowanej przez CPOP. Podjął pracę, zamierza skończyć przerwane przez wypadek studia, myśli też o drugim fakultecie. Wybiera się na kurs prawa jazdy. Swoim doświadczeniem chce wspierać inne osoby poszkodowane, które znalazły się w sytuacji podobnej do tego, przez co sam przeszedł.
- Od Pańskiego wypadku minęło już trochę czasu. Wraca Pan myślami do tamtych wydarzeń, do diagnozy lekarzy?
- To trudne wspomnienia. Diagnoza była krótka i brzmiała jak wyrok: wybuchowo złamany kręgosłup w odcinku piersiowym(TH5). Mówiąc prościej, zostałem całkowicie sparaliżowany od klatki piersiowej w dół.
- Jak odnalazł się Pan w nowej sytuacji, sytuacji człowieka na wózku inwalidzkim?
- Jeżdżę na nim już od pięciu lat. Dzięki wsparciu rodziny i przyjaciół nie odczułem tego przeskoku w nową dla mnie rzeczywistość bardzo boleśnie. Najtrudniejsze dla mnie jest nie to, że muszę się poruszać na wózku. Bardziej ogranicza mnie brak czucia. Tak, zdecydowanie to uważam za najgorsze w mojej sytuacji: brak czucia. Czasem bardzo irytuje mnie moja niesamodzielność w niektórych sytuacjach.
- Jakie to sytuacje?
- Ciągle zdarza się, że nie jestem w stanie sam poradzić sobie z barierą architektoniczną. Staram się być możliwie najbardziej samodzielny, ale muszę też polegać na pomocy innych. Jako wózkowicz widzę na co dzień słabe dostosowanie obiektów publicznych, kulturalnych i innych. Wprawdzie wiele się już zmieniło na lepsze w ciągu ostatnich lat, ale ciągle jest dużo do zrobienia.
- Korzystał Pan ze wsparcia pomocy Fundacji Aktywnej Rehabilitacji?
- Tak, dzięki moim instruktorom udało mi się ułożyć sobie w głowie cały temat niepełnosprawności i tego, jak sobie z nią radzić. Najtrudniejsze do pokonania było a w zasadzie jest opanowanie problemów fizjologicznych, ciągle staram się usprawnić ten element życia na wózku. Nauczyłem się wielu praktycznych rzeczy, które przydają mi się każdego dnia, takich jak techniki jazdy wózkiem czy zapobiegania odleżynom. Po obozie rehabilitacyjnym nabrałem więcej pewności siebie.
- Jak ocenia Pan rehabilitację zawodową prowadzoną przez CPOP?
- Taka pomoc była dla mnie bardzo ważna. Spotkania z doradcą zawodowym i pośrednikiem pracy pozwoliły mi spojrzeć na moją sytuację na rynku pracy z szerszej perspektywy. Wiem, jakich umiejętności cenionych na rynku pracy mi brakuje, nad czym muszę jeszcze popracować. Dzięki szkoleniom SQL i ISTQB zdobyłem nowe kwalifikacje. Zwłaszcza szkoleniu SQL (SQL to specjalistyczny program używany do tworzenia i modyfikowania baz danych) zawdzięczam sporo praktycznych umiejętności. Świetnie wspominam moją doradczynię, Dorotę Fojtar, dzięki której odkryłem, co chciałbym robić i jaka droga jeszcze przede mną.
- Początkowo aktywizacja zawodowa miała trwać kilka tygodni, ostatecznie zajęło to trzy razy więcej czasu. Co się stało?
- Ze względu na problemy ze zdrowiem musiałem ciągle zmieniać plany, przekładać terminy szkoleń i spotkań z doradcami. Dla osób, z którymi współpracowałem podczas procesu aktywizacji, nigdy nie stanowiło to problemu. Jestem bardzo wdzięczny za ich cierpliwość. Zawsze okazywały mi wsparcie, zwłaszcza wtedy, kiedy wskutek narastających problemów traciłem motywację do dalszych działań.
- W efekcie udało się: jest Pan w pełni aktywny zawodowo!
- Tak, pracuję jako telemarketer w firmie MM Plus. Lubię tę pracę, bo niczego w niej nie sprzedaję i nie staram się wcisnąć ludziom na siłę, a jedynie zajmuję się badaniem zadowolenia klientów z wykonanej usługi. Jest to praca zdalna, więc mogę uporać się z problemami zdrowotnymi i jednocześnie pracować.
- Chce się Pan dalej uczyć ?
- Tak, nieukończenie studiów i brak prawa jazdy to teraz moje największe bolączki. Prawo jazdy jest mi niezbędne, żeby osiągnąć taki poziom samodzielności, jakiego sam od siebie wymagam. Natomiast studia socjologiczne chcę doprowadzić do końca, bo za dużo czasu i energii im do tej pory poświęciłem, żeby je porzucić. Od października chcę też rozpocząć naukę na Uniwersytecie SWPS we Wrocławiu na kierunku psychologia.
- Skąd taki wybór?
- Może się to wydawać dziwne, że kończyłem kursy analityczne, a rozpoczynam kolejne studia humanistyczne. Jednak kiedy podejmowałem decyzję o konkretnych kursach, nie miałem jeszcze konkretnego planu na siebie. Teraz wiem, że chciałbym pomagać osobom w sytuacjach zbliżonych do mojej. W końcu sam wiem najlepiej, czym to się je, jakie przeszkody na drodze do samodzielności stoją przed takimi osobami. I chciałbym im w miarę możliwości pomóc. Do takich wniosków doszedłem również dzięki rozmowom z doradcami, którzy się mną opiekowali, za co im bardzo dziękuję.
Rok 2015 rozpoczął się dla niej fatalnie. Na przejściu dla pieszych, 3 stycznia, uderzył ją rozpędzony samochód. Pani Elżbieta na dwa miesiące trafiła do szpitala. Po wielu tygodniach stanęła na własnych nogach. Po półtorarocznej przerwie wróciła do pracy w szkole, a także... do pieszych wędrówek.
Czytaj więcejWłaśnie szła przez przejście dla pieszych, kiedy uderzył ją samochód. Kierowca nie zatrzymał się przed pasami, mimo że na drugim pasie stanęło inne auto, by przepuścić ludzi. Pani Elżbieta odzyskała przytomność dopiero w szpitalu. Przez wiele miesięcy walczyła o własne zdrowie i samodzielność. Przeszła aż siedem turnusów rehabilitacyjnych.
Jest nauczycielką i kocha swoją pracę. Była zdeterminowana, by do niej powrócić. Udało się, mimo półtorarocznej przerwy potrzebnej na leczenie i rehabilitację. Dzisiaj czuje się potrzebna innym i szczęśliwa. Żyje aktywnie i cieszy się każdą dobrą chwilą, bo w wyniku wypadku potrafi je bardziej doceniać.
Jak doszło do wypadku?
Właśnie przechodziłam przez ulicę. Jadący z lewej strony samochód zatrzymał się, żeby przepuścić pieszych. Niestety, jadące z przeciwnej strony auto nawet nie zwolniło przed pasami... Od razu straciłam przytomność. Ocknęłam się dopiero na oddziale ratunkowym. W pierwszej chwili nie wiedziałam, co się dzieje. Kiedy uprzytomniłam sobie, że miałam wypadek, martwiłam się, że nikt z bliskich nie wie, co się ze mną dzieje. Znajoma pielęgniarka akurat miała dyżur i zadzwoniła po mojego męża. Gdy już go zobaczyłam, poczułam spokój.
Jak wspomina Pani pobyt w szpitalu?
Spędziłam w nim prawie dwa miesiące. Przez cały czas musiałam leżeć nieruchomo, ze względu na połamaną miednicę. Miałam szczęście, bo trafiłam na wspaniałych lekarzy i personel medyczny. Widzieli we mnie człowieka, a nie tylko kolejny przypadek. To bardzo pomagało mi przetrwać. Leżałam w innym mieście, bo u nas oddział ortopedii był właśnie remontowany. Mąż i dzieci nie mogli więc mnie codziennie odwiedzać.
Co było najtrudniejsze?
Strach przed bólem. A czułam go przy rozmaitych badaniach i wtedy dopadało mnie zwątpienie. Obawiałam się, czy wszystko będzie dobrze. Starałam się jednak o tym nie myśleć za dużo, próbowałam nastawiać się pozytywnie.
Co się działo po wyjściu ze szpitala?
Przez kolejny miesiąc musiałam „wylegiwać" się w łóżku. Ciągle nie wolno było mi stanąć na nogi. Czułam się jednak komfortowo, ponieważ już wiele rzeczy mogłam zrobić samodzielnie, mimo że na łóżku i na siedząco. Ale posuwałam się naprzód, małymi kroczkami. Każdy dawał dużo zadowolenia. Rola najbliższych i pomoc, jakiej mi udzielali, są nieocenione. W tym czasie przychodził już do mnie rehabilitant i pracowaliśmy nad uruchomieniem nogi w kolanie. I doczekałam się... tydzień przed Wielkanocą stanęłam przy łóżku i z balkonikiem poszłam do toalety. Wspaniałe uczucie!
Dlaczego zdecydowała się Pani na rehabilitację rekomendowaną przez CPOP?
Pierwszą propozycję rehabilitacji dostałam od CPOP w maju. Wtedy nie byłam gotowa na wyjazd – chodziłam o kulach, odczuwałam jeszcze znaczny dyskomfort przy poruszaniu się. Wprawdzie mógł ze mną jechać ktoś bliski, ale to by wymagało dużego przeorganizowania życia rodzinnego. Nie zdecydowałam się. Jednak nie marnowałam czasu, chodziłam na rehabilitację w moim mieście. Druga propozycja padła podczas wakacji. Ekspertka CPOP, pani Agnieszka, bardzo mnie namawiała. Zaczęłam wypytywać o konkrety, poczytałam o ludziach, którzy już uczestniczyli w takich turnusach rehabilitacyjnych, porozmawiałam z moim rehabilitantem, który uznał tę propozycję za idealną. Powiedziałam sobie: no to jadę! I to była najlepsza decyzja, jaką mogłam w tym momencie podjąć.
Jak ocenia Pani rehabilitację w Rehasport Clinic w Poznaniu?
Była fantastyczna. Przemili, uśmiechnięci, ale przede wszystkim słuchający pacjenta, lekarze. No i rehabilitanci – sympatyczni, profesjonalni, doświadczeni, wymagający i wyciskający czasami siódme poty... Prawdziwi przyjaciele pacjenta. Do tego świetna organizacja: doskonałe warunki mieszkaniowe, rozplanowanie zajęć, zapewnienie dojazdów i tak dalej. Mogę wypowiadać się na ten temat wyłącznie w pozytywach.
Jakie były efekty?
Dzięki rehabilitacji udało mi się osiągnąć dużą sprawność fizyczną. Wyrobiłam w sobie samodyscyplinę, której wymagały systematyczne ćwiczenia. Jest to ogromna zasługa moich rehabilitantów.
A jaką rolę odegrało w całym procesie CPOP?
Gdyby nie opieka ze strony eksperta CPOP, nie byłabym w stanie osiągnąć tak wiele w tak krótkim czasie. Uważam, że pomoc tej firmy dla osób, które przeżyły wypadek i związaną z nim traumę, jest nieoceniona. Poszkodowani najczęściej potrzebują pomocy od zaraz, a sami nie są w stanie jej dla siebie znaleźć, załatwić, zorganizować...
Mówi Pani, że osiągnęła wyniki w stosunkowo krótkim czasie. Jak długo zajęło Pani dojście do siebie?
Biorąc pod uwagę obrażenia, jakich doznałam w wypadku, uważam, że doszłam do siebie szybko. Już po dwóch turnusach w Poznaniu, w październiku i listopadzie, nastąpiła spektakularna poprawa. Przed Bożym Narodzeniem w pełni uczestniczyłam w przygotowaniach do świąt. Całkowity powrót do stanu sprzed wypadku jest niemożliwy i mam tego świadomość. Lekarze jasno i szczerze wyjaśnili mi procesy, jakie zaszły w moim organizmie. Chcę jednak pielęgnować to, co osiągnęłam. A jest to bardzo dużo. Mogę wykonywać wszystkie prace w domu i w ogrodzie. Mogę uprawiać piesze wędrówki, nawet po lekkich górzystych wzniesieniach. Mogę chodzić do pracy, do teatru i kina. Mam nadzieję, że w przyszłym roku wsiądę na rower terenowy. Mam 53 lata i dla mnie są to wspaniałe efekty.
Jak odnalazła się Pani z powrotem w pracy?
Jestem nauczycielką, do szkoły wróciłam po półtorarocznej przerwie. Bardzo tęskniłam za moją pracą. Zwłaszcza za kontaktami z młodzieżą. Uczniowie często mnie odwiedzali w czasie choroby, co dodawało mi motywacji, podnosiło na duchu w cięższych chwilach. Pracuję od września 2016 roku i mimo natłoku pracy, a niekiedy totalnego chaosu, jestem szczęśliwa i czuję się potrzebna.
Czy dzisiaj wraca Pani jeszcze myślami do wypadku?
Czasami. Na pewno wtedy, kiedy słyszę o wypadkach albo widzę na ulicy nierozsądne zachowania kierowców. Opatrzność i pomoc ludzi sprawiły, że nie czuję się aż tak bardzo poszkodowana: jestem samodzielna, wróciłam do normalnego życia. Jestem jednak w stanie lepiej rozumieć tych, którzy mieli mniej szczęścia niż ja. Zetknęłam się z wieloma ludzkimi tragediami. Przez to wszystko wiele rzeczy przewartościowałam w swoim życiu. Potrafię bardziej niż kiedyś doceniać to, co mam tu i teraz. Cieszę się drobiazgami i pielęgnuję je.
Co mogłaby Pani doradzić osobom, których życie, z powodu wypadku, w jednej chwili zmienia się nie do poznania?
Aby starały się myśleć pozytywnie, z optymizmem podchodziły do wyzwań, nawet tych najcięższych. Niech nie boją się prosić o pomoc, zaufają ludziom i nie odtrącają wyciągniętej do nich ręki.
Ma za sobą groźny wypadek. Samochód, w którym jechał jako pasażer, wpadł w poślizg i uderzył w dwa betonowe słupy. Po wyjściu ze szpitala przeszedł wielomiesięczną rehabilitację medyczną oraz społeczno-zawodową. Skończył studia i wkrótce zacznie pracę w wymarzonym zawodzie.
Czytaj więcejMa za sobą groźny wypadek. Samochód, w którym jechał jako pasażer, wpadł w poślizg i uderzył w dwa betonowe słupy. Po wyjściu ze szpitala przeszedł wielomiesięczną rehabilitację medyczną oraz społeczno-zawodową. Skończył studia i wkrótce zacznie pracę w wymarzonym zawodzie.
W dniu wypadku samochód prowadził kolega, mało doświadczony kierowca. Stracił panowanie nad kierownicą i auto z dużą siłą uderzyło w betonowy słup. Lekarze uprzedzali Mariusza, że może do końca życia poruszać się na wózku inwalidzkim. Jednak on się nie poddał i już ze szpitala wyszedł na własnych nogach.
Rehabilitacja medyczna zajęła mu kilka miesięcy. Mimo nienajlepszych wcześniejszych rokowań udało mu się odzyskać sprawność fizyczną. Poszedł na wymarzone studia, by móc pracować z trudną młodzieżą. Aktywnie poszukuje pracy. Mówi, że w rehabilitacji pomógł mu zapał prawdziwego harcerza.
Jak wyglądało Pańskie życie do maja 2011 roku?
Zupełnie zwyczajnie. Żyłem tak, jak większość młodych ludzi. Pracowałem, chodziłem na imprezy, spotykałem się z dziewczynami. Po szkole średniej przez pewien czas studiowałam informatykę, ale ostatecznie okazało się, że to nie moja bajka. Pracowałem jako kierowca busa, co nie jest jakąś bardzo atrakcyjną pracą, jeśli ktoś nie lubi większości czasu spędzać za kierownicą. Dosyć czynnie uczestniczyłem w życiu mojej dawnej drużyny harcerskiej. Pomagałem im w organizowaniu imprez, pożyczałem samochód z pracy, żeby przewieść namioty i materace za miasto. Czy żyłem pełnią życia? Dzisiaj bym tak nie powiedział. Na pewno starałem się rozwijać, nie stać w miejscu. W październiku miałem zacząć studiować resocjalizację.
O czym Pan marzył?
Rok wcześniej zrobiłem kurs wspinaczki skalnej pierwszego stopnia, co pozwala wspinać się po skałach w Polsce i za granicą bez większych formalności. Dokument potwierdzający moje umiejętności wystawiło dwóch instruktorów: Władysław Szymandera, jeden z lepszych wspinaczy w Polsce, i Maciej Długosz. Kurs był ukoronowaniem moich zdolności nabytych w drużynie. Udowodniłem sobie, że jestem PANEM SWOJEGO ŻYCIA. Gdyby nie wypadek, uzbierałbym pieniądze na kurs taternicki i wtedy miałbym uprawnienia do wspinania się w górach. Moim wielkim marzeniem było, żeby wejść na Mount Blanc. I to się właściwie do dzisiaj nie zmieniło! Jedynie termin realizacji tego marzenia trochę się oddalił...
Co się zdarzyło w maju 2011 roku?
Dla mnie skończyła się pewna epoka. Samego wypadku, jego okoliczności, nie pamiętam. Cały dzień mam wymazany z pamięci. Z tego, co później mi powiedziano, wiem, że wracałem z kolegą samochodem. Samochód miał mocy silnik, a kierowca niewielkie doświadczenie. Wpadł w poślizg i uderzył w betonowy słup. Instynktownie odpiąłem pasy i wyskoczyłem z auta, które po chwili uderzyło jeszcze w drugi słup. Gdybym został w środku, nie byłoby po co mnie wyciągać... Tak skończyła się dla mnie epoka, w której po pracy jak gdyby nigdy nic mogłem pójść potrenować na ściance czy siłowni. Skończyło się to, że mogłem pokazywać dzieciakom, jak się wspinać...
Po wypadku orzeczono u Pana 63 procent uszczerbku na zdrowiu. Uznano Pana za osobę niepełnosprawną ze znacznym stopniem niepełnosprawności, bez kwalifikacji do jakiegokolwiek zatrudnienia. To nie brzmi dobrze.
Było bardzo źle. Miałem kłopoty z poruszaniem się, z mową, z szybkim kojarzeniem faktów, byłem jakby cofnięty w myśleniu. Wydawało mi się, że mam kilkanaście lat i większość zdarzeń tylko mi się śni. Kiedy leżałem w śpiączce, miałem trepanację czaszki i usuwany krwiak. Miałem zbite prawe płuco i pień mózgu. Rodzicom powiedziano, że nie będę na nic reagować. Miałem być jak roślina. Kiedy odzyskałem świadomość, okazało się, że mam niedowład lewej stopy. Lekarze mówili, że będę jeździł na wózku do końca życia.
Ale postanowił Pan wstać?
Byłem uparty. Najpierw korzystałem z chodzika, ale ponieważ jestem niecierpliwy, szybko chciałem zamienić go na kule. Kiedy wypisywano mnie ze szpitala, już prawie chodziłem o własnych siłach. Jednak poruszanie się to jedno, a psychika i mózg – to drugie. Wydawało mi się że, mam mniej lat, niż miałem naprawdę. Było to bardzo kłopotliwe, zachowywałem się jak dzieciak. Miałem kłopoty z pamięcią. Nie byłem w stanie zapamiętać, co robiłem poprzedniego dnia.
Powiedział Pan kiedyś naszemu ekspertowi, że zrobi Pan wszystko, aby móc się normalnie poruszać i znowu biegać. Jak długo trwała rehabilitacja medyczna w RehasportClinic w Poznaniu?
Przeszedłem cztery turnusy rehabilitacyjne, każdy trwał miesiąc. Odzyskałem częściowo czucie w lewej stopie. Nauczyłem się chodzić szybko na bieżni i pedałować na maszynie orbitrek. Miałem dwóch rehabilitantów, Macieja Biegańskiego i Łukasza Stołowskiego. Maciej skupiał się na tym, w czym ma mi pomóc, i wszystko mi pokazywał. Bardzo się o mnie troszczył, jak o małe dziecko. Łukasz miał trochę inne podejście, był bardziej stanowczy. Wchodził mi na ambicję, mówiąc: jak to, ty nie dasz rady? Rozpisał mi wszystkie ćwiczenia, żebym mógł je wykonywać także bez niego. I tak, po godzinie wspólnej rehabilitacji, sam zaczynałem drugą godzinę...
Jak wspierali Pana najbliżsi?
Zawsze byli przy mnie. Znajomi też się nie ode mnie nie odwrócili po wypadku. Mogłem liczyć na ich pomoc. Kiedy to było możliwe, wychodziliśmy do kina, na basen, zabierali mnie na biliard. Pomagało mi to w miarę normalnie żyć i funkcjonować.
Podczas konsultacji w sprawach zawodowych w 2013 roku Pańska wysoka motywacja zrobiła duże wrażenie na naszym doradcy. Był Pan bardzo zaangażowany i pełen pasji pomagania innym.
Zrobiłem wrażenie? Wydaje mi się, że po prostu odezwał się we mnie dobry harcerz. Chęć pomocy młodzieży odżyła we mnie w momencie, kiedy byłem w szpitalu na rehabilitacji. Pewnego dnia odwiedziły mnie dzieciaki, które kiedyś, wcześniej, wspinały się pod moim okiem na ściance. W pierwszym momencie w ogóle ich nie poznałem. Skłamałem, że tak, by nie robić im przykrości. To był dzień, kiedy powiedziałem sobie: będę pracował jako wychowawca po to by zobaczyć uśmiech na twarzach dzieciaków jeszcze raz.
Wyznaczył Pan sobie nowe cele: ukończenie studiów, zaliczenie kursu dla opiekunów kolonijnych i rozpoczęcie pracy z zaniedbaną młodzieżą, zarażenie ich pasją wspinaczkową, założenie własnej fundacji... Sporo tego! Co z tego już się udało zrealizować?
Dużo, ale jeszcze nie wszystko. Skończyłem wyższą szkołę, mam dyplom licencjata pedagogiki o specjalności resocjalizacja. Mam nadzieję, że niedługo będę mógł zacząć pracę z trudną młodzieżą. Inne pomysły ciągle są przede mną. Czasem brakuje mi kogoś, kto by mi stale o nich przypominał.
Co powiedziałby Pan innym osobom poszkodowanym, by zachęcić ich do współpracy z CPOP, do rehabilitacji medycznej oraz zawodowej?
Powiem krótko. Moim życiowym mottem niezmiennie pozostaje motto mojej drużyny harcerskiej – „kto nie maszeruje, ten ginie” – zaczerpnięte z Legii Cudzoziemskiej. Można je interpretować na swój własny sposób. Ja rozumiem je tak, że możesz iść nawet wolno, ale idź naprzód, bo gdy się zatrzymasz – przegrasz. Łączę to z moją fascynacją górami i wspinaniem się. Dopóki masz siłę, wspinasz się. Kiedy pojawia się zmęczenie, zwalniasz i odpoczywasz, ale nadal się wspinasz.
Można takie nastawienie przełożyć na rehabilitację medyczną?
Mój przykład pokazuje, że można. Uważam, że w Rehasporcie chyba każdego mogą postawić na nogi. To, co robią rehabilitanci Maciek i Łukasz, to po prostu rewelacja. Inni również. Pamiętam jeszcze rehabilitantkę Agnieszkę o pięknym uśmiechu. Wspaniali ludzie. Warto im zaufać. Mnie podarowali drugą szansę.
A co z powrotem do aktywności zawodowej?
Trzeba mieć plany i wszystkie je zapisywać. To bardzo praktyczne w przypadku kłopotów z pamięcią. Nie poddawajcie się i wierzcie w to, że jutro wstanie nowy dzień, piękniejszy. Spotkanie z doradcą zawodowym pomogło mi stwierdzić, co naprawdę chcę robić dalej w życiu. Trzymając się słów „kto nie maszeruje, ten ginie”, powiem tyle: idźcie naprzód i nie oglądajcie się na to, co było. Tego nie da się już zmienić. Za to przyszłość należy do nas i rehabilitacja w tym bardzo pomaga.
Poważnie ucierpiał w zderzeniu samochodu z drzewem. Podczas rehabilitacji skrzydeł dodawały mu fachowa pomoc i... miłość. Dziś jest szczęśliwym mężem i ojcem. Podnosi zawodowe kwalifikacje.
Czytaj więcejTo była chwila: samochód nagle wjechał na wysepkę na jezdni, kierowca stracił panowanie nad kierownicą. Auto uderzyło w drzewo. Łukasz był pasażerem. W wypadku poważnie ucierpiał: lekarze ocenili jego uszczerbek na zdrowiu na 88 procent. W szpitalu spędził łącznie około pięciu miesięcy.
Rehabilitacja medyczna zajęła mu prawie dwa lata. Cierpliwie podchodząc do ćwiczeń i pojawiających się komplikacji, osiągnął swój cel. Odzyskał sprawność fizyczną, ożenił się, został ojcem. Wrócił do aktywności zawodowej. Zdobył pracę w firmie wykonującej instalacje wodno-kanalizacyjne, bo po wypadku udało mu się zrobić specjalistyczny kurs i zdobyć nowe kwalifikacje. - Życia nie mogłem sobie odmówić! – przyznaje dzisiaj, wspominając swoją drogę ku zdrowiu i aktywności.
- Co się wydarzyło w lutym 2011 roku?
- Wypadek. Taki, jakich pewnie zdarza się wiele... Późnym wieczorem jechaliśmy ze znajomymi samochodem. Byłem pasażerem i do dziś nie wiem do końca, dlaczego nagle zaczęło zarzucać i kręcić autem. Uderzyliśmy w drzewo. To, co się działo później, mam w pamięci jedynie jako krótkie przebłyski: odczucie twardego asfaltu w deszczu, wnętrze karetki pogotowia, szpitalny korytarz, lampy w sali operacyjnej, przebudzenie na drugi dzień. Od razu wiedziałem, że jest ze mną źle. Jednak w pierwszej chwili nie dopuszczałem do siebie takiej myśli.
- Odniósł Pan bardzo rozległe obrażenia. Lekarze ocenili uszczerbek na zdrowiu na osiemdziesiąt osiem procent. Jak uporał się pan z traumą po wypadku – sam czy z pomocą psychologa?
- To był rzeczywiście szok. Wcześniej nigdy nie przeszedłem niczego podobnego. Widziałem się raz z panią psycholog, ale nie chciałem więcej spotkań, uważałem, że nie są mi potrzebne. Trudno mi było uwierzyć, że już nic nie będzie tak, jak przed wypadkiem. Jednak przez cały czas starałem się myśleć pozytywnie. Poza tym miałem oparcie w mojej narzeczonej, obecnie żonie. Widziałem po niej, że też mocno wszystko przeżywa, ale razem, stopniowo czuliśmy się coraz lepiej.
- Dziś zupełnie nie widać, przez co musiał Pan przejść. Widać wysportowanego, pewnego siebie, dobrze umięśnionego faceta. Jak udało się panu to osiągnąć?
- Jeszcze sporo mi brakuje do wysportowanego faceta. Ale też nie można powiedzieć, że są ze mnie ciepłe kluchy. Od samego początku nie myślałem o sobie jak o osobie niepełnosprawnej. Co prawda z czasem okazało się, że kości trudniej się zrastają, w dodatku w moim organizmie wykryto gronkowca. Wtedy dotarło do mnie, że być może nie wszystko da się całkiem naprawić. Nie chciałem jednak wierzyć lekarzom, którzy w szpitalu mówili mi, że będę sprawny tylko częściowo... I dobrze, bo wyszło na moje!
- Dzięki rehabilitacji?
- Kiedy trafiłem do Poznania, do Kliniki Rehasport, już od pierwszych chwil czułem się mocniejszy. Bardzo dużo zawdzięczam wspaniałym ludziom, których tam spotkałem – pracownikom, rehabilitantom. Rozmowa z nimi momentalnie poprawiła moje samopoczucie. Przyznam, że na początku rehabilitacja była bardzo ciężka, ale już po pierwszym turnusie widać było pozytywne zmiany.
- Przeszedł Pan szesnaście tygodni rehabilitacji, po trzy-cztery godziny dziennie. Jednak zajęło to panu prawie dwa lata. Dlaczego tak długo?
- Były komplikacje. Najpierw wydawało się, że wszystko pójdzie sprawnie i szybko, ale te plany pokrzyżował gronkowiec. Co jakiś czas dawał o sobie znać. Musiałem przerywać rehabilitację, przeszedłem kilka operacji, żeby wyleczyć zapalenie kości. Co gorsza, nigdy nie miałem stuprocentowej pewności, że już będzie wszystko dobrze. Lekarze uprzedzali, że to może być tak do końca życia.
- W takich okolicznościach łatwo byłoby sobie odpuścić. Co mobilizowało Pana do tego, by wytrwać w rehabilitacji organizowanej przez CPOP?
- Z natury jestem spokojny i opanowany. Myślę, że te cechy pomogły mi przez to wszystko przejść. Pochodziłem do rehabilitacji konstruktywnie: uważałem, że wszystko się uda, tylko potrzeba cierpliwości. Przecież byłem młody! Ciągle mam przed sobą całe życie, a nie mogłem sobie odmówić życia... Rehabilitacja była ciężka, ale efekty widziałem już pierwszego dnia. Wiary dodawali mi terapeuci – ludzie, którym można w pełni zaufać i czuć się przy nich jak ktoś zdrowy i szczęśliwy. W klinice poznałem sporo osób w podobnej sytuacji lub nawet gorszej niż moja, ale rozmawiając z nimi, nie widziałem, żeby byli załamani. Uważam, że trzeba pozwolić sobie pomóc i myśleć pozytywnie. To jest podstawa!
- A wsparcie najbliższych?
- Moja narzeczona była dla mnie najważniejsza. Przecież nie mogłem jej tego zrobić, że będę niepełnosprawny. Myślałem o tym, o naszych planach, o naszym wspólnym przyszłym życiu. Wszystko było jeszcze przed nami.
- Ponad trzy lata po wypadku, w maju 2014 roku, przyjechał Pan na szkolenie „Perspektywy Nowych Możliwości” dotyczące powrotu do aktywności społecznej i zawodowej. Doradcy zawodowi i trenerzy zapamiętali pańską dużą motywację do rehabilitacji i zmiany we własnym życiu. Czy skorzystał pan z ich rad?
- Cieszę się, że tak zostałem odebrany. Ja też mam dobre wspomnienia z tych zajęć. Od razu po szkoleniu zacząłem działać. Tak jak mi doradzano, zrobiłem kurs i zdobyłem uprawnienia na maszyny ciężkie. Od pewnego czasu pracuję w firmie, w której mogę to wykorzystać. Zawodowo jest mi dziś naprawdę dobrze.
- A do sportu udało się Panu wrócić?
- Cóż, przed całym tym nieszczęsnym zdarzeniem w co nieco się grywało. Najbardziej lubiłem grać w siatkówkę i przyznam, że teraz mi tego brakuje. Próbowałem wrócić do gry, ale nie potrafię już wysoko skakać, jestem zbyt wolny i szybko zaczynają mnie boleć nogi i kręgosłup. Ale nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Mam teraz kochanego synka Antosia i przy nim ruchu nigdy mi nie brakuje. Nasze spacery, różne zabawy domowe, podwórkowe... Naprawdę to mi wystarcza i jestem bardzo zadowolony.
- Sporo więc zmieniło się w Pana życiu... Jakie ma pan plany na przyszłość?
- Od dwóch lat jestem szczęśliwym mężem i ojcem. Mam wszystko, o czym wtedy, w 2011 roku, mogłem tylko marzyć. Jakiś czas temu myślałem o powrocie na studia, które przerwałem jeszcze przed wypadkiem, bo trudno mi je było pogodzić z pracą. Żona też mnie namawia, ale teraz każdą wolną chwilę poświęcam rodzinie. Nie chcę myślami wybiegać zbyt daleko w przyszłość. Chcę się cieszyć takim życiem, jakie mam.
Poważny wypadek samochodowy. Musiała uczyć się chodzić od nowa. Teraz śmiga na rolkach. Jako Ekspert CPOP pomaga innym wrócić do życia po wypadku.
Czytaj więcej Oglądaj filmKierownik Polskiego Komitetu Pomocy Społecznej w jednym z podkarpackich miast, aktywistka miejska, absolwentka pedagogiki. Podróżniczka, która kocha muzykę. Po wypadku samochodowym spędziła – zupełnie unieruchomiona – 39 dni w szpitalu. Niemal trzy miesiące miała z powodu kontuzji trudności z czytaniem i pisaniem. Ponad 4 miesiące musiała spędzić na zwolnieniu lekarskim. Nie poddała się. Dzięki rehabilitacji, Renata Bomba wróciła do pracy, nadal szefuje Komitetowi w swoim mieście, rozwija go, organizuje wsparcie dla potrzebujących i dla dzieci.
Powrót do pracy możliwy był m.in. dzięki ofercie Centrum Pomocy Osobom Poszkodowanym. Renata przeznaczyła na rehabilitację własny urlop wypoczynkowy. W sumie to 78 dni codziennej, wyczerpującej pracy. Dziś Renata chodzi, śmieje się, jest jedną z najbardziej aktywnych działaczek w regionie. Wróciła do jazdy na rolkach.
Znajomi mówią o Tobie: najbardziej uczynna dziewczyna na świecie. I najbardziej ruchliwa. I najbardziej uśmiechnięta. To prawda?
Jeśli tak mówią… (śmiech) Pewnie coś w tym musi być. Lubię pomagać, bardzo lubię być potrzebna. To mi daje taką czystą, mocną energię. Ludzie, rozmowa, zmiana – nie wyobrażałam sobie życia bez ruchu. Zawsze też starałam się wszystkiego spróbować: tak było ze studiami, ze sportem, spotkania, znajomi. To było tak naturalne! Pamiętam, że moja mama zawsze powtarzała: dziecko, zwolnij!
Zawsze tak było?
Zawsze, odkąd sięgam pamięcią. Jestem z niewielkiej miejscowości, na południu. Wszyscy się znają. Ja byłam znana z tego, że wszędzie było mnie pełno. Stąd też moje studia – czyli pedagogika. Poszłam na te studia jak co roku dziesiątki tysięcy młodych ludzi w Polsce. Z tym, że w przeciwieństwie do wielu – ja naprawdę dobrze wiedziałam, dlaczego tam poszłam. Bardzo chciałam pracować w zawodzie – i pomagać, uczyć, wspierać. To jest sens mojego działania.
Pedagogika nie zapewnia chyba najbardziej dynamicznej pracy na świecie?
To stereotyp, zresztą bardzo niesprawiedliwy. Prawda: miejsc pracy brakuje. Prawda też, że zamyka się szkoły, bo mamy niż demograficzny. Ale jeśli kogoś to zraża, to ma problem – i chyba pomylił kierunek studiów. Misją pedagoga jest przecież nie tyle siedzieć w szkole, ale być z ludźmi. Nie przybijać pieczątki, ale rozwiązywać problemy. To menedżer projektów, którego dzień nie jest podobny do innego. Moim zdaniem – właśnie praca pedagoga zapewnia adrenalinę. Mamy do czynienia z ludźmi, pracą u podstaw, ich problemami, troskami, poważnymi sprawami. Nie ma ważniejszej rzeczy, niż pomagać.
W Twoim mieście łatwo być pedagogiem?
Nigdzie nie jest łatwo. Mnie się udało. Trafiłam na praktykę w ośrodku pomocy społecznej – marzenie. Studiowałam wtedy zaocznie i pracowałam w sklepie, żeby na te studia zarobić. Pamiętam jak dziś zdziwienie mojej szefowej, kiedy po obronie dyplomu przyszłam do niej, żeby się zwolnić. Myślała, że zwariowałam, wybierając staż za 650 złotych. Coś mi jednak tu, wewnątrz, mówiło, że warto postawić na pasję. I okazało się, że miałam rację. Taką pracą, jak moja, naprawdę można żyć. A ja żyłam naprawdę szybko i z dużą radością.
Teraz jest inaczej?
Tak, teraz jest zdecydowanie inaczej.
Na smutno?
W żadnym wypadku! Ja bym powiedziała, że żyje mi się bardziej świadomie. To znaczy: nie zmieniło się to, że energię dają mi ludzie, energię daje mi pomaganie. Paradoksalnie, mi się wydaje, że działam jeszcze szybciej niż przed wypadkiem. Ale za to nie robię wszystkiego, co mi w ręce wpadnie. Od chwili wypadku nie mam czasu na rzeczy nieważne.
To duża zmiana?
Dla mnie – radykalna. Kiedyś, przed wypadkiem, właściwie nie potrafiłam odmówić, jeśli ktoś mnie o coś poprosił: czy to była opieka nad dzieckiem, czy wspólny wypad, czy jakieś spotkanie. Dziś zupełnie inaczej widzę czas. Jeśli czegoś się podejmuję, nie zwlekam. Wiem, że nie wolno nic odkładać na ostatnią chwilę. I że warto się zajmować tylko tym, co jest dla mnie naprawdę ważne. To zabawne, bo w szpitalu, a później podczas rehabilitacji, rozmawiałam z wieloma osobami, które mówiły, że wypadek zmienia ludzi. Ja bym tak nie powiedziała. Ludzie zostają ci sami. Ale zmienia się ich stosunek do życia.
Co dokładnie?
To, jak widzę siebie. Ja naprawdę czuję, że dostałam szansę od losu i chcę ją jak najlepiej wykorzystać. Dziś jestem pewna, że nie warto robić czegoś na pół gwizdka. Po prostu szkoda mi na to czasu. Przecież mi się wszystko dobrze układa! Pracuję. Sama potrafię się utrzymać. Wiem, że mam oparcie w rodzinie i grupie znajomych. Niczego mi nie brakuje do szczęścia. Co nie znaczy, że nie mam swoich problemów. Jasne, że jej mam, ale w porównaniu z tym, z czym stykam się w pracy, to nie są żadne problemy.
Czy nie przeszło Ci nigdy przez głowę, że może nie uda się wrócić do zwykłego życia? Ze sam optymizm nie wystarczy?
Tak, był taki moment. Bardzo krótki, ale był. Nie potrafiłam sobie tego wcześniej wyobrazić – ja, osoba pozytywna, z energią, siłą. Był taki moment, kiedy leżałam w szpitalu i nagle powiedziałam sobie: Renata, a co będzie dalej, jeśli coś pójdzie nie tak? Przecież ja najpierw miałam leżeć w szpitalu cztery tygodnie. Później – sześć. A jeszcze później... Pomyślałam, że może lekarze nie mówią mi do końca prawdy, że to się nie skończy dobrze. Ale ta myśl trwała krótko, może z pół godziny. Otrząsnęłam się, pomyślałam: uda się. Zawsze miałam optymistyczne podejście do życia. Może to i banalne, ale to bardzo pomaga.
Optymizm – to nie brzmi wiarygodnie, wiedząc, jak dużo wysiłku trzeba włożyć w powrót do zdrowia.
Może i nie brzmi. Ale to prawda. Może czasem nie warto zastanawiać się, czy będzie dobrze, czy nie – tylko po prostu próbować? Są takie sytuacje, kiedy racjonalne myślenie po prostu nie ma zastosowania. Mama mi czasem opowiada, że kiedy przyjechali do szpitala, lekarze nie dawali zbyt wielkich nadziei. Szwagier, który pracuje w straży pożarnej i o wszystkim wiedział jako pierwszy, też usłyszał: „ta dziewczyna na pewno nie przeżyje”. Znajomi, którzy w internecie widzieli informację o wypadku, razem ze zdjęciem zniszczonego samochodu, nie mogli uwierzyć, że z tego wyszłam. Na pogotowiu mówili, że w miejscu, w którym siedziałam, nie zmieściłoby się pudełko zapałek. A pielęgniarka opowiedziała mi, że jeden lekarz po prostu się uparł, żeby mnie reanimować – bo inni myśleli, że to bez sensu. Nie potrafię wyrazić, jak jestem wdzięczna, że się uparł… Tak, miałam szczęście. Kilka blizn oczywiście już zostanie. Ale to wszystko. Do dzisiaj zdarza mi się słyszeć komentarz typu: „niesamowite, bo ja już słyszałem, że nic z ciebie nie będzie”. Każdy się z tym jakoś liczył. Tylko nie ja! Dostałam drugie życie.
Dziś już wiadomo, że trzeba było próbować. Ale wtedy, na chwilę, gdy wszystko się zatrzymało – co pomaga?
Mocne, niezachwiane przekonanie, że musi być dobrze. Po wypadku jest tak, że budzisz się i nie wiesz, gdzie jesteś. Dla mnie – strasznie dziwna sytuacja. Wtedy było mi wszystko jedno: leżałam w szpitalu, nafaszerowana lekami przeciwbólowymi. Niewiele z tego pamiętam. To było dużo trudniejsze dla mojej rodziny, dla bliskich, niż dla mnie. Ja po prostu byłam w szpitalu. Nie miałam innego wyjścia. Dla nich życie toczyło się normalnie – oprócz tego, że nie wiedzieli, co ze mną będzie. Ja sama oczywiście byłam święcie przekonana, że w końcu wstanę i wrócę normalnie do pracy. Potem koleżanki mi opowiadały, że cały czas im mówiłam: „zaraz przyjdę i się tym zajmę, poczekajcie na mnie”.
Zaraz przyjdę?
Tak, wiem, że to śmieszne. Ale człowiek przecież nie myśli o tym, co mu groziło. Myśli o tym, żeby wrócić. I że będzie dobrze.
I wtedy przychodzi wiadomość, że tak szybko – na pewno się nie uda.
Tak. Choć na początku – raczej nie dopuszcza się takiej myśli do siebie. Mi cały czas się wydawało, że jak już wstanę, to wszystko wróci do normy i będzie jak dawniej. Wystarczy wstać. No, ale najpierw trzeba to zrobić. A to nie jest łatwe. Komu przyszłoby do głowy, że trzeba będzie na nowo nauczyć się chodzić? To się wydaje banalne, jak patrzymy na dzieci, które biegają: o, chodzą. To normalne. Tymczasem chodzenie to jest sztuka, chodzenia trzeba się uczyć. Krok po kroku, od zera. Kto by pomyślał, że po takim wypadku można mieć problem z widzeniem i co to znaczy? Że przez trzy miesiące można widzieć wszystko podwójnie? Wtedy leżenie zamienia się w długie, bardzo długie wyczekiwanie. Czytanie i telewizja odpada. Praca przy laptopie też.
Zostaje samo leżenie.
Nie, zostaje muzyka. Słuchanie audiobooków i muzyki – to mnie ratowało. Od kolegi dostałam na płycie taką moją „składankę zdrowotną” z moimi ulubionymi piosenkami. Przydała się dopiero po jakimś miesiącu, bo najpierw przecież trzeba uporać się z bólem.
Uporać się – tak po prostu?
Zupełnie nie po prostu. To znaczy mniej więcej tyle, że człowiek odlicza czas od kroplówki do kroplówki. Wtedy na godzinę przestaje, a potem przez cztery znowu boli. Kiedy po miesiącu ból zelżał, poczułam się jak nowonarodzona. Ulga – wielka. Już się bałam, że zostanie mi tak na zawsze.
I gdzie tu miejsce na optymizm? Przy sześciu tygodniach wyjętych z życia?
Tu nie może być miejsca na pesymizm, bo można by zwariować. Kiedy człowiek ma wrażenie, że patrzy na siebie z boku, ma dystans do wielu spraw. Kiedy nagle wszystko się zatrzymuje, trzeba zorganizować sobie życie jeszcze raz. Można oczywiście próbować spać – ale w końcu człowiek myśli: ile można spać? Więc w dzień i w nocy się myśli, analizuje, dziesiątki razy wraca do tego samego. To mocne doświadczenie. Dziś zupełnie inaczej patrzę na osoby chore, które muszą leżeć: znam ich perspektywę. Nie ma co myśleć, trzeba znaleźć wsparcie. Dla mnie to była praca, bliscy, pasja.
Rodzina pomogła najbardziej?
Oczywiście, że najbliżsi są najważniejsi: przecież ja wiedziałam, że w domu życie toczy się normalnie, żyłam ich problemami, to mi pomagało, byłam z nimi. Ale znajomi też przyjeżdżali, siadali przy łóżku, opowiadali o tym, co u nich. To była taka bardzo pozytywna energia. Dużą pomoc okazali też sprawca wypadku i jego rodzice. To znajomy, z którym jechałam samochodem. Wracaliśmy z koncertu. Jemu nie stało się nic poważnego. Ja naprawdę wierzę w ludzi – i nie zawiodłam się. Może mam takie szczęście? Pamiętam, jak jeden znajomy pytał mnie kiedyś, dawno temu, po co tyle z siebie daję innym, dlaczego jeśli ktoś zadzwoni i czegoś ode mnie chce, od razu rzucam wszystko i jadę. Denerwowało go to. Ostrzegał: jak będziesz w potrzebie, to na pewno nie będzie nikogo chętnego do pomocy. Nie mógł się bardziej pomylić.
Praca jest ważnym elementem, ale czy ona pomogła?
Na pewno motywowała mnie chęć do powrotu do pracy. Ale sam wypadek nauczył mnie czegoś bardzo ważnego: uświadomiłam sobie, że w pracy każdego da się zastąpić. Nie, to wcale nie jest zły wniosek! Tylko taki kubeł zimnej wody na głowę, bardzo prawdziwy. Ja pracuję w Ośrodku Pomocy Społecznej w jednym z podkarpackich miast. Zaczynałam tę pracę od zera – pomagałam w ośrodku, gdy akurat zwolnił się etat, z tym, że od razu… na stanowisku kierownika. Rzucili mnie na głęboką wodę. Trudno jest wejść w to środowisko, nikogo nie znając, niczego praktycznie nie wiedząc. Koleżanka, która odchodziła, zostawiła mi zeszyt z instrukcjami, co i jak robić. Przez rok się z nim rozstawałam. Ale wciągnęłam się! Robiłam kolejne kursy, organizowałam w naszym centrum różne programy, kolonie, półkolonie dla dzieciaków. Ciągle się coś działo. Miałam masę pomysłów i wszystkie natychmiast chciałam zrealizować. I nagle – bach – nic się nie dzieje. Świat toczy się bez Ciebie.
To było najtrudniejsze?
Trudne. Ale też bardzo, bardzo ważne. Kiedy mnie nie było, moje koleżanki naprawdę się rozwinęły; zabrały się za rzeczy, o których wcześniej nawet nie myślały, bo obawiały się, że nie dadzą sobie rady. Dzięki temu teraz wiem, że jeżeli zajmę się czymś ważnym dla mnie, to świat się nie zawali. To było ważne przy decyzji o rehabilitacji. Wiedziałam, że radzą sobie beze mnie, ale jednocześnie – że mam gdzie wrócić, że czekają na mnie. To mi bardzo pomogło. Miałam cel.
Mimo tego długo zastanawiałaś się, czy zdecydować się na rehabilitację w Centrum Pomocy Osobom Poszkodowanym.
Tak. To chyba naturalne: człowiek zastanawia się, dlaczego ma jechać właśnie do ośrodka Rehasport do Poznania. Podchodzi do tego nieufnie. Wydaje się, że Ubezpieczyciel będzie działać na własną korzyść. Ważne jest też samo tłumaczenie, o co chodzi w rehabilitacji. Ja rozmawiałam o tym z panią Marią wiele razy przez telefon. Tłumaczyła mi, że chodzi o kompleksowe badania: że będzie na mnie czekać pięciu specjalistów: neurolog, psycholog, ortopeda, chirurg i fizjoterapeuta. U siebie miałam ubezpieczenie grupowe w pracy i w związku z uszczerbkiem na zdrowiu musiałam stawić się na komisję. Lekarz kazał mi ruszyć ręką, a potem nogą. I to było całe badanie. Trochę się spieszył... Dlatego zdecydowałam, że do Poznania pojadę. Co mi szkodzi spróbować? – tak pomyślałam.
Decyzja nie była trudna?
Sama decyzja nie, ale odległość – już tak. To było dla mnie strasznie daleko! Ale brat obiecał, że będzie ze mną – więc pierwsza bariera została pokonana. To ważne, w takich momentach ktoś bliski jest bardzo potrzebny. Na miejscu badania trwały jeden dzień: siedziałam w gabinecie i lekarze kolejno przychodzili do mnie na konsultację. Było to trochę męczące, ale w porównaniu z kolejkami, w których się czeka zazwyczaj, to naprawdę wielka zmiana. W ciągu miesiąca dostałam wszystkie wyniki, bardzo szczegółowe, z tomografią komputerową, prześwietleniami. A w drugiej teczce ofertę programu rehabilitacyjnego rozpisanego na dwa miesiące.
Długo się zastanawiałaś, czy jechać?
Nie, wtedy już nie miałam wątpliwości. Czekałam tylko na wakacje. W tym czasie już wróciłam do pracy i równolegle studiowałam podyplomowo. W dodatku bardzo intensywnie, zjazdy były co tydzień. Tak już mam, że jak dużo rzeczy robię na raz, wtedy lepiej się organizuję. Nawet kiedy byłam już w Poznaniu na rehabilitacji, cały czas miałam kontakt z pracą i pisałam pracę dyplomową. Miałam zajęcia dwa razy dziennie. Po ćwiczeniach czy basenie przychodziłam do hotelu i pisałam. Napisałam, obroniłam się we wrześniu.
Dwa miesiące na rehabilitację – nie każdy może sobie na to pozwolić.
Ależ oczywiście, że każdy. Pewnie, zawsze się znajdzie jakiś powód, żeby nie pojechać. Albo praca, albo dzieci czy jeszcze coś innego. Można skupić się na sobie. Nie ma wymówki, żeby nie iść, nie ćwiczyć... Kiedy rehabilitowane są dzieci, ich rodzice mogą wspierać się nawzajem, poznać ludzi, którzy są w podobnej sytuacji do nich. To daje siłę. Pozwala myśleć o przyszłości, nie skupiać się na bólu, który ogranicza. Nie odkładać ćwiczeń na później. Robić wszystko, żeby wrócić do jak najlepszej sprawności. Najlepszej, jaka jest możliwa. Nie koncentrować się na tym, że nic już nie da się zrobić i czekać na rentę.
Tobie udało się wrócić do sytuacji „sprzed”. Ale nie zawsze to jest możliwe.
Zawsze będę powtarzać: ja naprawdę miałam szczęście. Niektórzy będą poruszać się na wózku inwalidzkim. Niektórym nie pomoże rehabilitacja. Koniecznie wtedy trzeba pomyśleć o jakimś nowym etapie, nowym zajęciu. Program to umożliwia, bo oprócz rehabilitacji oferuje doradztwo zawodowe, podsuwa możliwości przekwalifikowania się. Trzeba mieć cel, dążyć. Zawiesić się i myśleć, że nic nas już nie czeka – to dopiero jest tragedia. Ja wiem, że jest ciężko, kiedy się leży. Wiem, bo leżałam. Ale nie wyobrażam sobie, żeby tak leżeć – i nie marzyć. Ja zawsze marzyłam o podróżach. Mój optymizm to była nie tylko rehabilitacja. To były również plany na przyszłość. Wcześniej, przed wypadkiem, moja koleżanka z Paryża tyle razy mnie zapraszała do siebie, a nigdy nie miałam na to czasu. Jeszcze w szpitalu pomyślałam, że jeśli z tego wyjdę – polecę. Poleciałam!
Jego życie zmieniło się w ułamku sekundy, kiedy wracał z kolegami z dyskoteki. Samochód wypadł z drogi. Uderzyli w betonowy słup. Do wypadku doszło w Lublinie 21 lutego 2013 roku. Po roku intensywnej rehabilitacji Paweł wraca do swojej pasji: wyścigów samochodowych. Nadrabia zaległości w nauce i planuje studia. Chce pójść na prawo.
Czytaj więcej Oglądaj filmJego życie zmieniło się w ułamku sekundy, kiedy wracał z kolegami z dyskoteki. Samochód wypadł z drogi. Uderzyli w betonowy słup. Do wypadku doszło w Lublinie 21 lutego 2013 roku. Po roku intensywnej rehabilitacji Paweł wraca do swojej pasji: wyścigów samochodowych. Nadrabia zaległości w nauce i planuje studia. Chce pójść na prawo.
Co pamiętasz z wypadku?
Praktycznie nic. Wiem, że wsiedliśmy we trójkę do samochodu. Był środek zimy, ślisko na drodze. Poniosła nas fantazja... Jechaliśmy za szybko. Ale samego momentu wypadku nie pamiętam wcale. Ani tego, jak mnie reanimowano, ani drogi do szpitala. Kompletnie nic. Odzyskałem świadomość i zacząłem kojarzyć, co się ze mną stało, dopiero po kilku dniach, kiedy leżałem na OIOM-e.
W jakim byłeś stanie?
Jedyne, co było całe, to – jakimś cudem – moje ręce. Miałem połamane obie nogi, biodro, miednicę, kręgosłup, czaszkę, oczodół, wyciętą śledzionę, zmiażdżoną piętę... Co tu dużo mówić, było ciężko.
Uszczerbek na zdrowiu, jakiego doznałeś, wyniósł... 100 procent. Jak udało ci się z tego wyjść?
Powoli, krok po kroku. Najpierw dwa i pół miesiąca leżałem. Potem musiałem od nowa uczyć się siadać, wstawać, chodzić. Pierwsze kroki robiłem z chodzikiem, później o kulach. W takiej sytuacji człowiek rodzi się na nowo. Dosłownie.
Dzisiaj jesteś już całkiem zdrowy?
Może tak wyglądam, ale rzeczywistość jest inna. Nie mogę funkcjonować bez silnych leków przeciwbólowych. Bez nich nie byłbym w stanie zrobić absolutnie nic. Nawet wstać z łóżka czy się przejść. Ból towarzyszy mi przez 24 godziny, 7 dni w tygodniu. Nawet już się do niego przyzwyczaiłem...
Mimo to wróciłeś na tor. Kiedy pomyślałeś o tym, żeby spróbować?
Od razu! Już kiedy leżałem w szpitalu, cały w gipsie, ciągle po głowie mi chodziło, żeby znowu usiąść za kierownicą. Oczywiście, ważne było zdrowie, rehabilitacja, powrót do normalnego, w miarę, życia. Ale bez przerwy myślałem, że muszę wrócić do tego wszystkiego, co kocham.
Samochód czekał?
I to zupełnie nowy. Kupiłem go przez telefon, nawet go nie oglądając. Byłem w sanatorium i tam przywiózł mi go przyjaciel, żebym go chociaż zobaczył. Wtedy jeszcze ledwie chodziłem, o kulach. Ale udało mi się dojść do samochodu, wsiąść i zrobić moje „pierwsze” sto metrów. Pedał sprzęgła naciskałem obiema stopami, bo inaczej nie dawałem rady.
Nie każdy jest w stanie usiąść za kierownicą po wypadku samochodowym...
Mnie pomogło chyba to, że nie pamiętam samego wypadku. Nie mam jakichś zahamowań, fobii... Może czasem odczuwam lęk, ale tylko wtedy, gdy jadę z kimś jako pasażer. Kiedy sam siedzę za kierownicą, czuję się pewny tego, co robię. Bardzo chciałem wrócić do jazdy, przede wszystkim na torze, gdzie czuje się emocje. Tutaj człowiek przekonuje się nie tylko o tym, jakim jest kierowcą, ale – kim w ogóle jest.
Wahałeś się, kiedy pojawiła się możliwość rehabilitacji w Ergo Hestii?
Ani przez chwilę. Byłem otwarty na każdą możliwość. Kończyłem jedną rehabilitację i od razu zaczynałem drugą. Nie miałem nawet tygodnia przerwy. Cały czasy było dla mnie ważne, żeby zacząć samodzielnie chodzić, móc się umyć, zrobić sobie kanapkę, cokolwiek.
Jak wygląda twoja rehabilitacja?
Ćwiczenia są bardzo różnorodne i dostosowane do moich potrzeb. Nie mogą obciążać kręgosłupa. Staram się wzmocnić ręce, nogi, odzyskać masę mięśniową. Pracujemy do dwóch godzin w jednej sesji, dwa razy dziennie. Po takiej dawce czasem ma się naprawdę dosyć. Kiedy pojawia się ból kręgosłupa, nie mogę się ruszyć, łzy lecą z oczu, trzeba przerwać.
A nie było takiego momentu, kiedy zwątpiłeś?
Nigdy. Nawet zaraz po wypadku, kiedy się obudziłem, moją pierwszą myślą było, żeby sprawdzić, czy ruszają mi się palce u stóp. Ruszały się. I wtedy wiedziałem, że stanę na nogi, że to tylko kwestia czasu. Dzisiaj też uważam, że moje obecne problemy, związane przede wszystkim z bólem kręgosłupa, są kwestią czasu. Może potrwają jeszcze pół roku, może 2 lata, może 5 lat, ale prędzej czy później przestanie mnie boleć. Nie ma co lamentować, użalać się nad sobą i robić z siebie inwalidy. Po prostu jest, jak jest. Trzeba się nauczyć z tym żyć. Jestem strasznym optymistą i realistą, o ile to się w ogóle może łączyć.
Co cię motywuje, żeby ćwiczyć dalej?
Postępy. Trafiłem do mojego rehabilitanta rok temu, ledwie chodząc. Teraz mogę nawet podskoczyć. Jeszcze dwa miesiące temu to było nierealne. Myślę, że bez tej dodatkowej rehabilitacji też mógłby dojść do sprawności, ale zajęłoby mi to dużo więcej czasu. To, co rehabilitanci byli w stanie ze mną zrobić w ciągu roku, mogłoby trwać kilka lat. Mam świetne wsparcie i poczucie, że dużo zależy od mnie. Nie wierzą w żadne siły nadprzyrodzone. Wiem, że sam muszę pracować na siebie, na swoje zdrowie.
Jakie masz plany?
Zupełnie zwyczajne. Chcę móc w życiu robić to, co daje mi radość. Moim celem jest być samodzielnym, niezależnym od nikogo, nie musieć przerywać dnia odpoczynkiem z powodu bólu kręgosłupa i problemów zdrowotnych. Teraz wracam do szkoły i chcę zrobić maturę. Potem zamierzam studiować prawo, ze specjalizacją prawo medyczne. To wypadek i wszystko, co przeszedłem potem, mnie zainspirował...
Zderzenie czołowe na ostrym zakręcie drogi. Po roku rehabilitacji wrócił do sportu. Zdobył nowy
zawód. Jest zakochany.
To był zwyczajny dzień. Tomasz wracał z pracy. Wypadku, do którego doszło 19 stycznia 2012 roku na ostrym zakręcie drogi niedaleko Kartuz na Pomorzu, w ogóle nie pamięta. Przez tydzień był utrzymywany w stanie śpiączki farmakologicznej ze względu na poważne obrażenia mózgu. Dzisiaj ma za sobą ponad roczną intensywną rehabilitację. Zmienił zawód, wrócił do sportu. Planuje przyszłość z ukochaną kobietą.
Pamiętasz tamten dzień? Wypadek?
Dzień był zupełnie zwykły, podobny do wielu innych. Kończyłem pracę, musiałem jeszcze zostać chwilę dłużej. Kierownik mnie zatrzymał, bo miałem załatwić dla niego jakąś drobną sprawę. Potem wsiadłem do samochodu, ruszyłem. Pamiętam, że przejechałem jakieś pięćset, sześćset metrów. I w tym momencie wszystko się urwało. Dalej nic nie pamiętam. Resztę znam tylko z opowieści.
Można było przewidzieć ten wypadek, uniknąć go?
Absolutnie nie. Wszystko się wydarzyło na drodze krajowej w miejscu tak newralgicznym i niebezpiecznym, że wcześniej zawsze odruchowo tam zwalniałem, jadąc do pracy albo z powrotem. To jest ostry zakręt, w dodatku z jednej strony z górki, a z drugiej pod górkę. Zawsze wolałem tam przyhamować. I na pewno tamtego dnia też musiałem to zrobić. Zwłaszcza, że zaczął padać śnieg...
Z relacji świadków wiesz, że uderzył w ciebie samochód jadący z naprzeciwka, miałeś zderzenie czołowe... Gdy trafiłeś do szpitala w Kartuzach w jakim byłeś stanie?
Lekarze dziwili się, że przeżyłem taki wypadek. Przede wszystkim ze względu na obrażenia głowy, mózgu. Miałem dwa krwiaki, obrzęk obu półkul i wodę w móżdżku. Przez siedem dni byłem utrzymywany w stanie śpiączki farmakologicznej, żeby ta woda zeszła, bo inaczej już by mnie tu dziś nie było. Poza tym miałem połamane nogi, otwarte złamanie prawego kolana, złamaną kostkę, ranę szarpaną lewego kolana, złamany lewy obojczyk...
Kiedy zacząłeś myśleć o rehabilitacji?
Od samego początku, już w szpitalu, nie opuszczała mnie myśl, żeby wstać z tego nieszczęsnego łóżka. Nie jestem kimś, kto lubi leżeć i nic nie robić. Po powrocie ze szpitala poruszałem się na wózku, ale sprawiało mi to dużo kłopotu. Chciałem stanąć na własne nogi, skoro je nadal miałem. Poprosiłem rodziców, żeby pożyczyli dla mnie kule. Następnego dnia przeszedłem parę kroków. Mama nakręciła filmik, jak szedłem, na pamiątkę. To było zaledwie pięć, sześć tygodni po wypadku. Do domu przez dwa tygodnie przychodziła rehabilitantka, a potem sam jeździłem, przez pięć tygodni, na rehabilitację do kliniki w Dzierżążnie na Kaszubach. Pomógł mi mój były szef. Dzięki temu nie miałem praktycznie żadnej przerwy, cały czas pracowałem nad tym, by odzyskać sprawność.
Ciężko było?
Początki to była męczarnia. Katorga! Nie raz sobie myślałem, że właściwie po co mam się aż tak męczyć! Ale z drugiej strony wiedziałem, że bez wysiłku nie będzie rezultatów. Ćwiczyłem, kiedy tylko mogłem. Zajęcia się kończyły, a ja chwilę odpoczywałem i potem znowu, już sam, ćwiczyłem dalej. Zawziąłem się. Nie dawałem sobie spokoju. Niczego sobie nie odpuściłem.
Kiedy zobaczyłeś pierwsze efekty?
Stopniowo sprawność zaczęła wracać. Mięśnie szybko wróciły na swoje miejsce, odbudowywały się. Dzięki temu mogłem znowu zacząć bardziej aktywnie żyć. Być może pomogła mi moja wcześniejsza przygoda ze sportem, który towarzyszył mi przez całe życie. I do sportu chciałem też jak najszybciej wrócić. Może nawet za szybko... Pewnego dnia uznałem, że pójdę sobie pobiegać. Ubrałem się, wyszedłem. Po piętnastu minutach biegu wróciłem, padłem na kanapę i przez pięć godzin nie mogłem się ruszyć, tak mnie wszystko bolało. Ale potem było już coraz lepiej. Ból po wysiłku odczuwałem coraz krócej.
Było coraz lepiej, ale zdecydowałeś się na kompleksową rehabilitację we współpracującej z CPOP klinice Rehasport w Poznaniu. Jak do tego doszło?
Już po tym, jak zawarłem ugodę z Ubezpieczycielem, dostałem propozycję z ERGO Hestii. Okazało się, że oprócz zadośćuczynienia finansowego mogę jeszcze leczyć się w profesjonalnej klinice sportowej. Mój prawnik doradzał mi, żebym na to poszedł. Tłumaczył, że taka rehabilitacja w gruncie rzeczy może kosztować dużo więcej niż pieniądze z samego odszkodowania. Nie zastanawiałem się długo. Mimo, że byłem już ogólnie dość sprawny, wiedziałem, że z moimi nogami ciągle było coś nie tak. Nawet schodzenie po schodach sprawiało mi problemy. W kostce cały czas miałem uczucie, jakby kości na siebie nachodziły.
Potrzebna była operacja?
Nawet dwie. Najpierw kolana, a potem kostki. Po każdej operacji musiałem znowu dużo ćwiczyć, żeby odbudowywać mięśnie. Wiele razy jeździłem do kliniki w Poznaniu, a potem rehabilitacja przeniosła się do Gdańska. Co było dla mnie bardzo wygodne, bo mieszkam w Trójmieście. Cała rehabilitacja w Rehasporcie trwała niespełna rok.
Jaką rolę w całym tym procesie odegrali twoi bliscy?
Powiedziałbym, że - paradoksalną. Z jednej strony rodzina i znajomi cały czas bardzo mnie wspierali. A z drugiej - strasznie mnie irytowało, że ciągle traktowali mnie jak poszkodowanego. Jak kogoś, z kim trzeba się cackać i nad kim litować, bo otarł się o śmierć. Dlatego ja tym bardziej chciałem z tego stanu wyjść jak najszybciej. Bardzo pracowałem i walczyłem.
Mógłbyś dzisiaj żyć bez sportu?
Nie potrafię sobie tego wyobrazić. Ja po prostu kocham sport. Jest dla mnie przede wszystkim czystą przyjemnością. Pomimo wysiłku, który trzeba włożyć, dominuje poczucie, że jednak dużo potrafię.
Dałbyś radę wrócić do niego bez rehabilitacji?
Szczerze mówiąc, wątpię, czy byłoby to możliwe. Nie ma szansy, żebym wrócił do pełnej sprawności. Potrzebne były dwie operacje i porządny wysiłek narzucony przez specjalistów, żeby odbudować mięśnie, które obumarły - i po samym wypadku, i po operacjach. Miałem momenty zwątpienia, ale silna motywacja przeważyła.
Jak wypadek wpłynął na twoje życie, nie tylko pod kątem zdrowotnym?
Może to zabrzmi niewiarygodnie albo zbyt górnolotnie, ale wypadek był kamieniem milowym w moim życiu. Zmienił totalnie wszystko. Przede wszystkim mój sposób postrzegania rzeczywistości. Trochę tak „przycisnął" mnie do ziemi i pokazał, że człowiek w zasadzie ma mały wpływ na to, co się wydarzy. Ja na wypadek nie miałem żadnego wpływu. On się po prostu wydarzył. I zmienił wszystko. Nie powiem, że jestem innym człowiekiem. Absolutnie nie. Ale inaczej patrzę na świat. Również na cele w życiu.
Zawodowe cele też?
Tak, i sam jestem zaskoczony, że to się wszystko tak potoczyło. Kiedyś, przed wypadkiem, zarzekałem się, że nigdy w życiu nie chciałbym robić tego, co mój tata, który przez lata pracował w branży stoczniowej. Mówiłem, że nie będę przykładnym synem, który idzie w ślady ojca. Tymczasem teraz w stu procentach się przekwalifikowałem i odnalazłem się właśnie w branży stoczniowej. Przed wypadkiem robiłem różne rzeczy. Byłem i dziennikarzem, i grafikiem komputerowym w multimediach. Teraz jestem operatorem badań nieniszczących. Badam spoiny spawalnicze.
Jak ci się udało zdobyć nowy zawód?
Oprócz wysłania mnie na rehabilitację Centrum Pomocy Osobom Poszkodowanym zaproponowało mi też sfinansowanie specjalistycznych kursów. To była dla mnie olbrzymia niespodzianka. Kursy odbywały się w Warszawie i Gliwicach, były drogie, a dla mnie niezbędne. Bez nich nie mógłbym wykonywać swojej obecnej pracy, a po wypadku nie mogłem wrócić do poprzedniego zawodu. Mało tego, nadal korzystam ze wsparcia doradcy zawodowego, który pomaga mi odnaleźć się w nowej branży. Na bieżąco mnie informuje, gdzie i kiedy mogę przejść kolejne szkolenia. Planuję też kurs branżowego języka angielskiego. Znam angielski, ale język specjalistyczny to jest zupełnie inna półka.
Co jeszcze planujesz na przyszłość?
Moja przyszłość już trwa. W końcu odnalazłem się zawodowo. Wiem, co chcę robić i sprawia mi to przyjemność. Wróciłem do sportu. Dwa razy w tygodniu trenuję z kolegami w trójmiejskiej amatorskiej lidze koszykówki. A dzięki kobiecie, z którą chcę spędzić całe życie, ze sportem mam do czynienia na co dzień. Oboje biegamy, jeździmy na rowerze, na łyżwach i nartach, pływamy, ćwiczymy na siłowni. Robimy tego bardzo dużo.
Czy wracasz jeszcze do tego, co się wydarzyło?
O wypadku w zasadzie zapomniałem. Na pamiątkę zostały tylko blizny pooperacyjne na nogach. Na co dzień w ogóle o nim nie myślę. Znajomi też już nie pytają mnie o zdrowie, ponieważ w ogóle nie widać po mnie, że kiedyś coś było nie tak. Nikt by nie pomyślał, że miałem tak poważny wypadek.
Co mógłbyś poradzić innym osobom, których dopiero czeka tak kompleksowa rehabilitacja?
Miałem kontakt z innymi poszkodowanymi przez rok własnej rehabilitacji. Wiem, że niektórzy boją się o tym wszystkim mówić. Rehabilitacja jest dla nich tematem drażliwym, bo uważają, że już nigdy nie wrócą do sprawności. Według mnie to bzdura! Nie można się bać. Wypadek to historia, która po prostu nas spotkała, nie mieliśmy na nią wpływu. A teraz trzeba się wziąć za to, na co możemy wpłynąć. Jak się chce wrócić do sprawności, trzeba ćwiczyć. Rehabilitacja po wypadku jest wyzwaniem, które trzeba podjąć. Nie ma w tym wielkiej filozofii.
Artur Borowski to następny podopieczny ERGO Hestii i Centrum Pomocy Osobom Poszkodowanym, który dzięki wspólnemu wysiłkowi rehabilitantów oraz swoim stanął na nogi.
Czytaj więcej Oglądaj filmArtur Borowski to następny podopieczny ERGO Hestii i Centrum Pomocy Osobom Poszkodowanym, który dzięki wspólnemu wysiłkowi rehabilitantów oraz swoim stanął na nogi. 13 października 2018r. zrobił krok dalej – przy wsparciu motocyklowego światka po raz pierwszy od czasu wypadku poprowadził motocykl. A wszystko to w rajdzie, który ERGO Hestia zorganizowała dla niego w Trójmieście.
Artur był zapalonym motocyklistą, który łączył miłość do swojego motocyklu z miłością do rodziny. Jego życie wydawało się w pełni szczęśliwe do momentu, gdy w czerwcu 2016r. jadąc do pracy na motocyklu zderzył się z samochodem dostawczym. Stan jego był ciężki, doszło do wielu złamań, które zakończyły się amputacją nogi, a uraz kręgosłupa – częściowym paraliżem i niedowładem kończyn.
Wytężona praca nad powrotem do zdrowia, godziny rehabilitacji okraszonej potem i bólem odniosły jednak skutek. We współpracy z rehabilitantami Arturowi udało się dojść do stanu, w którym może realnie spojrzeć na swoje największe marzenie - #powrotnadroge.
Właśnie kończyła technikum, szykowała się do matury i egzaminów zawodowych, kiedy zdarzył się nieszczęśliwy wypadek.
Czytaj więcej Oglądaj filmWłaśnie kończyła technikum, szykowała się do matury i egzaminów zawodowych, kiedy zdarzył się nieszczęśliwy wypadek. Był luty 2015 roku. Samochód, w którym jechała jako pasażerka, miał zderzenie czołowe. Maria Dzirbuk mówi o swojej rehabilitacji i o tym, skąd bierze do niej siły.
Co było dla Pani najtrudniejsze zaraz po wypadku?
Doznałam licznych obrażeń wewnętrznych i porażenia nóg. Pod względem fizycznym było bardzo ciężko. Ale najtrudniej było patrzeć, jak inni robią to, co wcześniej ja robiłam, a po wypadku już nie mogłam: żyją normalnie. Ja musiałam zmienić wszystkie swoje plany, a do tego przystosować się do uzależnienia od innych. Do tego, że potrzebuję pomocy od innych osób.
Rehabilitowała się Pani zarówno w ramach Narodowego Funduszu Zdrowia, jak i w Rehasport Clinic w Poznaniu. Jakie widzi pani różnice pomiędzy tymi opcjami?
W NFZ-cie rehabilitacja nie jest zła, ale system nie daje osobie niepełnosprawnej wystarczająco dużo czasu, żeby móc z niej w pełni skorzystać. W Rehasport Clinic jest czas, cierpliwość rehabilitantów, wszystko tak, jak trzeba. To świetna placówka rehabilitacyjna, jestem z niej bardzo zadowolona.
Zakwalifikowała się Pani do rehabilitacji w egzoszkielecie, prowadzonej przez partnera CPOP, firmę NeuroSana. Jak ją Pani ocenia?
Egzoszkielet sprawia, że lepiej czuję własne ciało, mogę używać mięśni, które nie mogą normalnie pracować. Dzięki niemu mózg przesyła więcej informacji do nóg. Mogę chodzić! Najtrudniejsze jest przystosowanie się do specyfiki egzoszkieletu, ponieważ każdy ma inny sposób poruszania się.
Rehabilitanci chwalą Pani motywację. Widać, że chce pani jak najszybciej wrócić do zdrowia. Bardzo dużo ćwiczy Pani również sama w domu, pomiędzy turnusami rehabilitacyjnymi. Skąd czerpie Pani determinację i wytrwałość?
Być może bierze się to stąd, że kocham sport i uwielbiam wyzwania. Zwłaszcza, gdy mogę pokazać, że kobiety są silne i potrafią góry przenosić. Motywują mnie również moje wrodzone przekonania, może nieco staroświeckie, o tym, że kto, jak nie ja, będzie bronić innych i im pomagać? Z domu wyniosłam systematyczność. Mieliśmy z rodzeństwem mnóstwo obowiązków przy zwierzętach, co bardzo dobrze wspominam.
Mama i cała rodzina niezwykle zaangażowali się w opiekę nad Panią. Ile znaczy takie wsparcie dla osoby poszkodowanej w wypadku?
Generalnie uważam, że w życiu najważniejsze jest poczucie, że jest się potrzebnym i kochanym. Tym bardziej w sytuacji ekstremalnie trudnej. Kiedy brakuje rodziny, kogoś bliskiego, życie jest puste i nie ma sensu. Dla osoby po wypadku bardzo ważne jest, żeby nie stracić własnego „ja’’.
Planuje Pani studia. Dlaczego chce Pani studiować akurat psychologię?
Zawsze o tym marzyłam. Od dziecka lubiłam analizować zachowanie i tok rozumowania innych ludzi. Tak zostało mi do dziś. Jestem dobrym słuchaczem. Nie wiem, czy będę w tym dobra, ale czuję, że właśnie teraz spełnię swoje marzenie i może, w przyszłości, pomogę innym.
Wózek inwalidzki, utrata możliwości poruszania się... Wszystko przez wypadek na motocyklu. Samochód zajechał mu drogę. W rehabilitacji motywowały go pasja muzyczna i wielka wola życia.
Czytaj więcej Oglądaj filmBył absolutnie na fali. Cieszył się młodością, rodziną. Spełniał marzenia: wygrał IV edycję telewizyjnego programu „Must be the Music”, koncertował z zespołem FBB, grał w teatrze, rozpoczął nagrywanie płyty. Wypadek motocyklowy, do którego doszło w czerwcu 2014 roku, wszystko zmienił. Wina leżała po stronie kierowcy samochodu, który nie ustąpił mu pierwszeństwa na drodze. Tomek musiał przeorganizować wszystkie swoje plany. W wyniku wypadku nie mógł się poruszać. Nie poddał się jednak i postanowił, że zrobi wszystko, by wrócić na scenę, do śpiewania. By odzyskać swoje życie.
W ramach Indywidualnego Planu Pomocy Tomek ma za sobą blisko 1000 godzin rehabilitacji, w tym ponad 240 godzin w egzoszkielecie. O własnych przeżyciach, postępach, chwilach trudnych i tych motywujących do dalszego działania pisze na blogu www.mamwyzwanie.pl.
– Powoli coś mi wraca. Jestem przekonany, że każda terapia, jaką przeszedłem, dała dobre efekty. Po kilku dniach z Michałem i Jurkiem, zacząłem czuć, że pracują mi wszystkie mięśnie w nogach, a nawet mogłem je bardzo delikatnie napinać i poruszać nimi. Jest to jeszcze słabiuteńkie, ale jest!!! Wierzę, że walka przynosi efekty – pisał na początku ćwiczeń w egzoszkielecie pod okiem doświadczonych terapeutów. – Warto było. Potrwa to jeszcze długo, ale światełko coraz lepiej oświetla tunel. W końcu wypędzę z niego ciemność i przejdę go całego. Dlatego pamiętajcie: wiem, że jest ciężko, ale musimy walczyć! Po wygranej czeka nas nagroda.
Dzieląc się swoimi doświadczeniami, Tomek pragnie zmobilizować również innych poszkodowanych oraz ich rodziny do walki o powrót do życia sprzed wypadku. Jego przykład pozwala uwierzyć, że to, co na początku wydaje się niemożliwe, może być realne. Tomek jest już samodzielny, jeździ specjalnie przystosowanym autem, nagrywa solową płytę i planuje kolejne koncerty. Realizuje swoja pasję, cieszy się życiem rodzinnym i wsparciem bliskich.
WARTO O SIEBIE WALCZYĆ - czytaj
jeszcze artykuł z portalu medme.pl
Tomasz „Kowal“ Kowalski, zwycięzca IV edycji „Must Be the Music”, uległ poważnemu wypadkowi na motocyklu. W wyniku poniesionych obrażeń jest sparaliżowany od pasa w dół.
Od blisko roku jeździ na wózku. Obecnie rehabilituje się przy użyciu urządzenia o nazwie egzoszkielet, które umożliwia mu chodzenie. Nam opowiada, jak ważny jest hart ducha w walce z przeciwnościami losu, o wsparciu rodziny, swoim blogu oraz o planach powrotu do śpiewania.
Medme: Jako jeden z nielicznych ludzi na świecie masz szansę korzystać z egzoszkieletu. Jak się w tym czujesz?
Cieszę się, że mogę się w ten sposób poruszać w pionie, prawie jakbym był zdrowy. To fantastyczne urządzenie rehabilitacyjne.
Czujesz jakiś dyskomfort, ból?
Już nie, początkowo trudno było się do tego przystosować, teraz już jest wszystko w porządku. Zawsze towarzyszą mi rehabilitanci, którzy znają się na tym sprzęcie doskonale.
Podobno wracasz do śpiewania?
To prawda, wracam do koncertów. Jeszcze na razie na siedząco, na wózku, bo gdy jestem w pionie to płuca nie pracują tak, jak kiedyś. Ale staram się trenować i liczę, że wkrótce głos wróci do poziomu sprzed wypadku.
Ile czasu przeznaczasz na ćwiczenie głosu?
Przyznam się, że za mało - jedna próba tygodniowo z moimi chłopakami z FBB, a poza tym codziennie troszkę się drę w swoich czterech kątach. Dmucham balony w ramach rehabilitacji układu oddechowego. Za to mnóstwo czasu poświęcam na rehabilitację ogólną, którą mam pięć razy w tygodniu. Bardzo mnie to mobilizuje.
Czujesz energię i power, że zaczynasz koncertować? Działa to na Ciebie mobilizująco?
Przyznam szczerze, że dla mnie najbardziej mobilizująco działa rodzina i ich wsparcie. To daje mi najwięcej energii do działania. To, że wracam na scenę jest ważne, ale wsparcie rodziny jest najważniejsze! Przyjdzie tata i powie: „Wstawaj i do roboty”. Mój tata jest warszawiakiem, przed wojną się tu urodził, ma silną, stabilną psychikę. Gdyby nie on i reszta najbliższych, to bym sobie nie poradził po tym wypadku. Rodzina ma dobre serca, i co najważniejsze - po prostu są przy mnie! Po tacie, całe szczęście, odziedziczyłem tę hardość i depresja mnie nie przytłoczyła. Od razu wziąłem się za ćwiczenia, a to właśnie czas od momentu wypadku jest najważniejszy w tym wszystkim.
Nie poddałeś się?
Nigdy nie wolno się poddawać, choćby nie wiem co. Oczywiście nie każdy może liczyć na wsparcie najbliższych, różne są przypadki. Ale trzeba walczyć o siebie, nawet wtedy, gdy jesteśmy sami. Gdy się poddamy, wtedy nasz los to pokój, sufit i smutek.
Piszesz swojego bloga. Co jest jego tematem?
Mój blog prowadzę na www.mamwyzwanie.pl. Tam opisuję swój przypadek, przemyślenia, etapy rehabilitacji, osobiste odczucia. Ktoś, kto tego nie przechodził, nie ma pojęcia jak to jest. Ludzie często mówią mi – „Wiem, co czujesz”. To przecież bzdura. Tylko ja wiem, co czuję. Staram się pokazać ludziom jak wygląda życie po takim wypadku. Jak się zmienia, co jest najważniejsze, z czego nie można rezygnować – chcę pokazać, że warto o siebie walczyć. Cieszy mnie, że sporo osób na niego zagląda i mam nadzieję, że choć jednej osobie w jakiś sposób pomogłem – coś podpowiedziałem, coś wyjaśniłem, może bardziej zmobilizowałem.
Nie możesz się doczekać koncertów, oklasków?
Chyba najbardziej brakuje mi energii, jaką daje publiczność. Mam nadzieję, że za jakiś czas będę mógł ją oddać, wszystkim tym, którzy naprawdę mnie cały czas wspierają dobrym słowem i są przy mnie mimo wszystko. To dla nich warto żyć i warto walczyć.
czytaj: https://www.medme.pl/artykuly/warto-o-siebie-walczyc,35874.html
Dotrzemy do Ciebie i poprowadzimy przez kompleksową rehabilitację. Zajmiemy się wszystkim, krok po kroku.