Kierownik Polskiego Komitetu Pomocy Społecznej w jednym z podkarpackich miast, aktywistka miejska, absolwentka pedagogiki. Podróżniczka, która kocha muzykę. Po wypadku samochodowym spędziła – zupełnie unieruchomiona – 39 dni w szpitalu. Niemal trzy miesiące miała z powodu kontuzji trudności z czytaniem i pisaniem. Ponad 4 miesiące musiała spędzić na zwolnieniu lekarskim. Nie poddała się. Dzięki rehabilitacji, Renata Bomba wróciła do pracy, nadal szefuje Komitetowi w swoim mieście, rozwija go, organizuje wsparcie dla potrzebujących i dla dzieci.
Znajomi mówią o Tobie: najbardziej uczynna dziewczyna na świecie. I najbardziej ruchliwa. I najbardziej uśmiechnięta. To prawda?
Jeśli tak mówią… (śmiech) Pewnie coś w tym musi być. Lubię pomagać, bardzo lubię być potrzebna. To mi daje taką czystą, mocną energię. Ludzie, rozmowa, zmiana – nie wyobrażałam sobie życia bez ruchu. Zawsze też starałam się wszystkiego spróbować: tak było ze studiami, ze sportem, spotkania, znajomi. To było tak naturalne! Pamiętam, że moja mama zawsze powtarzała: dziecko, zwolnij!
Zawsze tak było?
Zawsze, odkąd sięgam pamięcią. Jestem z niewielkiej miejscowości, na południu. Wszyscy się znają. Ja byłam znana z tego, że wszędzie było mnie pełno. Stąd też moje studia – czyli pedagogika. Poszłam na te studia jak co roku dziesiątki tysięcy młodych ludzi w Polsce. Z tym, że w przeciwieństwie do wielu – ja naprawdę dobrze wiedziałam, dlaczego tam poszłam. Bardzo chciałam pracować w zawodzie – i pomagać, uczyć, wspierać. To jest sens mojego działania.
Pedagogika nie zapewnia chyba najbardziej dynamicznej pracy na świecie?
To stereotyp, zresztą bardzo niesprawiedliwy. Prawda: miejsc pracy brakuje. Prawda też, że zamyka się szkoły, bo mamy niż demograficzny. Ale jeśli kogoś to zraża, to ma problem – i chyba pomylił kierunek studiów. Misją pedagoga jest przecież nie tyle siedzieć w szkole, ale być z ludźmi. Nie przybijać pieczątki, ale rozwiązywać problemy. To menedżer projektów, którego dzień nie jest podobny do innego. Moim zdaniem – właśnie praca pedagoga zapewnia adrenalinę. Mamy do czynienia z ludźmi, pracą u podstaw, ich problemami, troskami, poważnymi sprawami. Nie ma ważniejszej rzeczy, niż pomagać.
W Twoim mieście łatwo być pedagogiem?
Nigdzie nie jest łatwo. Mnie się udało. Trafiłam na praktykę w ośrodku pomocy społecznej – marzenie. Studiowałam wtedy zaocznie i pracowałam w sklepie, żeby na te studia zarobić. Pamiętam jak dziś zdziwienie mojej szefowej, kiedy po obronie dyplomu przyszłam do niej, żeby się zwolnić. Myślała, że zwariowałam, wybierając staż za 650 złotych. Coś mi jednak tu, wewnątrz, mówiło, że warto postawić na pasję. I okazało się, że miałam rację. Taką pracą, jak moja, naprawdę można żyć. A ja żyłam naprawdę szybko i z dużą radością.
Teraz jest inaczej?
Tak, teraz jest zdecydowanie inaczej.
Na smutno?
W żadnym wypadku! Ja bym powiedziała, że żyje mi się bardziej świadomie. To znaczy: nie zmieniło się to, że energię dają mi ludzie, energię daje mi pomaganie. Paradoksalnie, mi się wydaje, że działam jeszcze szybciej niż przed wypadkiem. Ale za to nie robię wszystkiego, co mi w ręce wpadnie. Od chwili wypadku nie mam czasu na rzeczy nieważne.
To duża zmiana?
Dla mnie – radykalna. Kiedyś, przed wypadkiem, właściwie nie potrafiłam odmówić, jeśli ktoś mnie o coś poprosił: czy to była opieka nad dzieckiem, czy wspólny wypad, czy jakieś spotkanie. Dziś zupełnie inaczej widzę czas. Jeśli czegoś się podejmuję, nie zwlekam. Wiem, że nie wolno nic odkładać na ostatnią chwilę. I że warto się zajmować tylko tym, co jest dla mnie naprawdę ważne. To zabawne, bo w szpitalu, a później podczas rehabilitacji, rozmawiałam z wieloma osobami, które mówiły, że wypadek zmienia ludzi. Ja bym tak nie powiedziała. Ludzie zostają ci sami. Ale zmienia się ich stosunek do życia.
Co dokładnie?
To, jak widzę siebie. Ja naprawdę czuję, że dostałam szansę od losu i chcę ją jak najlepiej wykorzystać. Dziś jestem pewna, że nie warto robić czegoś na pół gwizdka. Po prostu szkoda mi na to czasu. Przecież mi się wszystko dobrze układa! Pracuję. Sama potrafię się utrzymać. Wiem, że mam oparcie w rodzinie i grupie znajomych. Niczego mi nie brakuje do szczęścia. Co nie znaczy, że nie mam swoich problemów. Jasne, że jej mam, ale w porównaniu z tym, z czym stykam się w pracy, to nie są żadne problemy.
Czy nie przeszło Ci nigdy przez głowę, że może nie uda się wrócić do zwykłego życia? Ze sam optymizm nie wystarczy?
Tak, był taki moment. Bardzo krótki, ale był. Nie potrafiłam sobie tego wcześniej wyobrazić – ja, osoba pozytywna, z energią, siłą. Był taki moment, kiedy leżałam w szpitalu i nagle powiedziałam sobie: Renata, a co będzie dalej, jeśli coś pójdzie nie tak? Przecież ja najpierw miałam leżeć w szpitalu cztery tygodnie. Później – sześć. A jeszcze później... Pomyślałam, że może lekarze nie mówią mi do końca prawdy, że to się nie skończy dobrze. Ale ta myśl trwała krótko, może z pół godziny. Otrząsnęłam się, pomyślałam: uda się. Zawsze miałam optymistyczne podejście do życia. Może to i banalne, ale to bardzo pomaga.
Optymizm – to nie brzmi wiarygodnie, wiedząc, jak dużo wysiłku trzeba włożyć w powrót do zdrowia.
Może i nie brzmi. Ale to prawda. Może czasem nie warto zastanawiać się, czy będzie dobrze, czy nie – tylko po prostu próbować? Są takie sytuacje, kiedy racjonalne myślenie po prostu nie ma zastosowania. Mama mi czasem opowiada, że kiedy przyjechali do szpitala, lekarze nie dawali zbyt wielkich nadziei. Szwagier, który pracuje w straży pożarnej i o wszystkim wiedział jako pierwszy, też usłyszał: „ta dziewczyna na pewno nie przeżyje”. Znajomi, którzy w internecie widzieli informację o wypadku, razem ze zdjęciem zniszczonego samochodu, nie mogli uwierzyć, że z tego wyszłam. Na pogotowiu mówili, że w miejscu, w którym siedziałam, nie zmieściłoby się pudełko zapałek. A pielęgniarka opowiedziała mi, że jeden lekarz po prostu się uparł, żeby mnie reanimować – bo inni myśleli, że to bez sensu. Nie potrafię wyrazić, jak jestem wdzięczna, że się uparł… Tak, miałam szczęście. Kilka blizn oczywiście już zostanie. Ale to wszystko. Do dzisiaj zdarza mi się słyszeć komentarz typu: „niesamowite, bo ja już słyszałem, że nic z ciebie nie będzie”. Każdy się z tym jakoś liczył. Tylko nie ja! Dostałam drugie życie.
Dziś już wiadomo, że trzeba było próbować. Ale wtedy, na chwilę, gdy wszystko się zatrzymało – co pomaga?
Mocne, niezachwiane przekonanie, że musi być dobrze. Po wypadku jest tak, że budzisz się i nie wiesz, gdzie jesteś. Dla mnie – strasznie dziwna sytuacja. Wtedy było mi wszystko jedno: leżałam w szpitalu, nafaszerowana lekami przeciwbólowymi. Niewiele z tego pamiętam. To było dużo trudniejsze dla mojej rodziny, dla bliskich, niż dla mnie. Ja po prostu byłam w szpitalu. Nie miałam innego wyjścia. Dla nich życie toczyło się normalnie – oprócz tego, że nie wiedzieli, co ze mną będzie. Ja sama oczywiście byłam święcie przekonana, że w końcu wstanę i wrócę normalnie do pracy. Potem koleżanki mi opowiadały, że cały czas im mówiłam: „zaraz przyjdę i się tym zajmę, poczekajcie na mnie”.
Zaraz przyjdę?
Tak, wiem, że to śmieszne. Ale człowiek przecież nie myśli o tym, co mu groziło. Myśli o tym, żeby wrócić. I że będzie dobrze.
I wtedy przychodzi wiadomość, że tak szybko – na pewno się nie uda.
Tak. Choć na początku – raczej nie dopuszcza się takiej myśli do siebie. Mi cały czas się wydawało, że jak już wstanę, to wszystko wróci do normy i będzie jak dawniej. Wystarczy wstać. No, ale najpierw trzeba to zrobić. A to nie jest łatwe. Komu przyszłoby do głowy, że trzeba będzie na nowo nauczyć się chodzić? To się wydaje banalne, jak patrzymy na dzieci, które biegają: o, chodzą. To normalne. Tymczasem chodzenie to jest sztuka, chodzenia trzeba się uczyć. Krok po kroku, od zera. Kto by pomyślał, że po takim wypadku można mieć problem z widzeniem i co to znaczy? Że przez trzy miesiące można widzieć wszystko podwójnie? Wtedy leżenie zamienia się w długie, bardzo długie wyczekiwanie. Czytanie i telewizja odpada. Praca przy laptopie też.
Zostaje samo leżenie.
Nie, zostaje muzyka. Słuchanie audiobooków i muzyki – to mnie ratowało. Od kolegi dostałam na płycie taką moją „składankę zdrowotną” z moimi ulubionymi piosenkami. Przydała się dopiero po jakimś miesiącu, bo najpierw przecież trzeba uporać się z bólem.
Uporać się – tak po prostu?
Zupełnie nie po prostu. To znaczy mniej więcej tyle, że człowiek odlicza czas od kroplówki do kroplówki. Wtedy na godzinę przestaje, a potem przez cztery znowu boli. Kiedy po miesiącu ból zelżał, poczułam się jak nowonarodzona. Ulga – wielka. Już się bałam, że zostanie mi tak na zawsze.
I gdzie tu miejsce na optymizm? Przy sześciu tygodniach wyjętych z życia?
Tu nie może być miejsca na pesymizm, bo można by zwariować. Kiedy człowiek ma wrażenie, że patrzy na siebie z boku, ma dystans do wielu spraw. Kiedy nagle wszystko się zatrzymuje, trzeba zorganizować sobie życie jeszcze raz. Można oczywiście próbować spać – ale w końcu człowiek myśli: ile można spać? Więc w dzień i w nocy się myśli, analizuje, dziesiątki razy wraca do tego samego. To mocne doświadczenie. Dziś zupełnie inaczej patrzę na osoby chore, które muszą leżeć: znam ich perspektywę. Nie ma co myśleć, trzeba znaleźć wsparcie. Dla mnie to była praca, bliscy, pasja.
Rodzina pomogła najbardziej?
Oczywiście, że najbliżsi są najważniejsi: przecież ja wiedziałam, że w domu życie toczy się normalnie, żyłam ich problemami, to mi pomagało, byłam z nimi. Ale znajomi też przyjeżdżali, siadali przy łóżku, opowiadali o tym, co u nich. To była taka bardzo pozytywna energia. Dużą pomoc okazali też sprawca wypadku i jego rodzice. To znajomy, z którym jechałam samochodem. Wracaliśmy z koncertu. Jemu nie stało się nic poważnego. Ja naprawdę wierzę w ludzi – i nie zawiodłam się. Może mam takie szczęście? Pamiętam, jak jeden znajomy pytał mnie kiedyś, dawno temu, po co tyle z siebie daję innym, dlaczego jeśli ktoś zadzwoni i czegoś ode mnie chce, od razu rzucam wszystko i jadę. Denerwowało go to. Ostrzegał: jak będziesz w potrzebie, to na pewno nie będzie nikogo chętnego do pomocy. Nie mógł się bardziej pomylić.
Praca jest ważnym elementem, ale czy ona pomogła?
Na pewno motywowała mnie chęć do powrotu do pracy. Ale sam wypadek nauczył mnie czegoś bardzo ważnego: uświadomiłam sobie, że w pracy każdego da się zastąpić. Nie, to wcale nie jest zły wniosek! Tylko taki kubeł zimnej wody na głowę, bardzo prawdziwy. Ja pracuję w Ośrodku Pomocy Społecznej w jednym z podkarpackich miast. Zaczynałam tę pracę od zera – pomagałam w ośrodku, gdy akurat zwolnił się etat, z tym, że od razu… na stanowisku kierownika. Rzucili mnie na głęboką wodę. Trudno jest wejść w to środowisko, nikogo nie znając, niczego praktycznie nie wiedząc. Koleżanka, która odchodziła, zostawiła mi zeszyt z instrukcjami, co i jak robić. Przez rok się z nim nie rozstawałam. Ale wciągnęłam się! Robiłam kolejne kursy, organizowałam w naszym centrum różne programy, kolonie, półkolonie dla dzieciaków. Ciągle się coś działo. Miałam masę pomysłów i wszystkie natychmiast chciałam zrealizować. I nagle – bach – nic się nie dzieje. Świat toczy się bez Ciebie.
To było najtrudniejsze?
Trudne. Ale też bardzo, bardzo ważne. Kiedy mnie nie było, moje koleżanki naprawdę się rozwinęły; zabrały się za rzeczy, o których wcześniej nawet nie myślały, bo obawiały się, że nie dadzą sobie rady. Dzięki temu teraz wiem, że jeżeli zajmę się czymś ważnym dla mnie, to świat się nie zawali. To było ważne przy decyzji o rehabilitacji. Wiedziałam, że radzą sobie beze mnie, ale jednocześnie – że mam gdzie wrócić, że czekają na mnie. To mi bardzo pomogło. Miałam cel.
Mimo tego długo zastanawiałaś się, czy zdecydować się na rehabilitację w Centrum Pomocy Osobom Poszkodowanym.
Tak. To chyba naturalne: człowiek zastanawia się, dlaczego ma jechać właśnie do ośrodka Rehasport do Poznania. Podchodzi do tego nieufnie. Wydaje się, że Ubezpieczyciel będzie działać na własną korzyść. Ważne jest też samo tłumaczenie, o co chodzi w rehabilitacji. Ja rozmawiałam o tym z panią Marią wiele razy przez telefon. Tłumaczyła mi, że chodzi o kompleksowe badania: że będzie na mnie czekać pięciu specjalistów: neurolog, psycholog, ortopeda, chirurg i fizjoterapeuta. U siebie miałam ubezpieczenie grupowe w pracy i w związku z uszczerbkiem na zdrowiu musiałam stawić się na komisję. Lekarz kazał mi ruszyć ręką, a potem nogą. I to było całe badanie. Trochę się spieszył... Dlatego zdecydowałam, że do Poznania pojadę. Co mi szkodzi spróbować? – tak pomyślałam.
Decyzja nie była trudna?
Sama decyzja nie, ale odległość – już tak. To było dla mnie strasznie daleko! Ale brat obiecał, że będzie ze mną – więc pierwsza bariera została pokonana. To ważne, w takich momentach ktoś bliski jest bardzo potrzebny. Na miejscu badania trwały jeden dzień: siedziałam w gabinecie i lekarze kolejno przychodzili do mnie na konsultację. Było to trochę męczące, ale w porównaniu z kolejkami, w których się czeka zazwyczaj, to naprawdę wielka zmiana. W ciągu miesiąca dostałam wszystkie wyniki, bardzo szczegółowe, z tomografią komputerową, prześwietleniami. A w drugiej teczce ofertę programu rehabilitacyjnego rozpisanego na dwa miesiące.
Długo się zastanawiałaś, czy jechać?
Nie, wtedy już nie miałam wątpliwości. Czekałam tylko na wakacje. W tym czasie już wróciłam do pracy i równolegle studiowałam podyplomowo. W dodatku bardzo intensywnie, zjazdy były co tydzień. Tak już mam, że jak dużo rzeczy robię na raz, wtedy lepiej się organizuję. Nawet kiedy byłam już w Poznaniu na rehabilitacji, cały czas miałam kontakt z pracą i pisałam pracę dyplomową. Miałam zajęcia dwa razy dziennie. Po ćwiczeniach czy basenie przychodziłam do hotelu i pisałam. Napisałam, obroniłam się we wrześniu.
Dwa miesiące na rehabilitację – nie każdy może sobie na to pozwolić.
Ależ oczywiście, że każdy. Pewnie, zawsze się znajdzie jakiś powód, żeby nie pojechać. Albo praca, albo dzieci czy jeszcze coś innego. Można skupić się na sobie. Nie ma wymówki, żeby nie iść, nie ćwiczyć... Kiedy rehabilitowane są dzieci, ich rodzice mogą wspierać się nawzajem, poznać ludzi, którzy są w podobnej sytuacji do nich. To daje siłę. Pozwala myśleć o przyszłości, nie skupiać się na bólu, który ogranicza. Nie odkładać ćwiczeń na później. Robić wszystko, żeby wrócić do jak najlepszej sprawności. Najlepszej, jaka jest możliwa. Nie koncentrować się na tym, że nic już nie da się zrobić i czekać na rentę.
Tobie udało się wrócić do sytuacji „sprzed”. Ale nie zawsze to jest możliwe.
Zawsze będę powtarzać: ja naprawdę miałam szczęście. Niektórzy będą poruszać się na wózku inwalidzkim. Niektórym nie pomoże rehabilitacja. Koniecznie wtedy trzeba pomyśleć o jakimś nowym etapie, nowym zajęciu. Program to umożliwia, bo oprócz rehabilitacji oferuje doradztwo zawodowe, podsuwa możliwości przekwalifikowania się. Trzeba mieć cel, dążyć. Zawiesić się i myśleć, że nic nas już nie czeka – to dopiero jest tragedia. Ja wiem, że jest ciężko, kiedy się leży. Wiem, bo leżałam. Ale nie wyobrażam sobie, żeby tak leżeć – i nie marzyć. Ja zawsze marzyłam o podróżach. Mój optymizm to była nie tylko rehabilitacja. To były również plany na przyszłość. Wcześniej, przed wypadkiem, moja koleżanka z Paryża tyle razy mnie zapraszała do siebie, a nigdy nie miałam na to czasu. Jeszcze w szpitalu pomyślałam, że jeśli z tego wyjdę – polecę. Poleciałam!